Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Łańcuch Gracjana

Są jeszcze wśród nas dobrzy ludzie

Rodzina Wojtowiczów. Od lewej Gracjan, Karolina, Oliwia, Bartek. Z tyłu Kinga i Asia Rodzina Wojtowiczów. Od lewej Gracjan, Karolina, Oliwia, Bartek. Z tyłu Kinga i Asia Anna Musiałówna / Polityka
Nie ma rączek. To nic. Odkąd tato zakochał się w innej pani, sześciolatek został głównym żywicielem rodziny.

Szembruk. Gdy tu rodził się Katarzynie Gracjan, Leszek kończył właśnie swoje stare życie, w którym projektował z kolegą wnętrza kościołów. Te w Grudziądzu i Chojnicach to jego robota. Dużo polował, działał w kółku myśliwskim. Dla zwierzyny sprowadził się do Szembruka. Córkę miał już na studiach, co miesiąc emeryturę na koncie, miasto było mu niepotrzebne. Aż pojechał do Indii. Wrócił i przestał polować. Nowy sens objawił mu się na Wschodzie, a następnie pokierował do domu dziecka w Wydrznie. Skrzyknął znajomych, zorganizował paczki na św. Mikołaja, warsztaty plastyczne.

Potem, w związku ze ścisłym umysłem, zaczął działać systemowo: kiedy Towarzystwo im. św. Brata Alberta poprosiło, by zaprojektował figurkę dla hojnych darczyńców, nie chciał honorarium, tylko dostępu do Banku Żywności. Mógł rozwozić ją we wsiach, z protokołów rozliczał się w Towarzystwie. Wizyty w zapadniętych domostwach z nieporadnymi, nietrzeźwymi głowami rodzin ułatwiła mu pierwsza nauka, jaką przyswoił w nowym życiu: nie oceniaj innych, niezależnie, jak ich życie ukształtowało. Oraz druga: zamiast zawieźć raz i za dużo, lepiej wspierać po trochu, lecz systematycznie.

Oczywiście czasem odchodzi się od reguły i trzeba wziąć większy zamach: na przykład kiedy w Nowym Błonowie burza zerwała dach u państwa P., to trzeba było położyć nowy. Państwo P. są mocno wielodzietni. Urodzili czternaścioro, szóstka starszych od dawna siedzi w domu dziecka w Wydrznie, bo rodzice nie dają rady. Leszek ma kolegów, niektórzy też już byli w Indiach. Zabrali się za dach. W szkole w Wydrznie Leszek poznał panią Elżbietę, nauczycielkę. Zapytał odruchowo: jakie potrzeby macie?

Gracjan. Czwarty z kolei, zrobił Katarzynie niespodziankę. Prawda, nie zdążyła dojechać do Rogóźna, gdzie przyjmował pan od ciążowego USG. Z Oliwią i Karoliną zdążyła, z Asią i Kingą chyba też, z Bartkiem, pierwszym, już nie pamięta. Ale morfologia była i wyniki całkiem w normie. Więc jak położna powiedziała, że mały nie ma rąk i krótszą nóżkę, Katarzyna nie chciała go oglądać, tylko zostawić w szpitalu. Ale potem przyjechała Katarzyny mama, bracia, siostry i donieśli, że mały umysłowo sprawny raczej będzie. To go, pimpka, zabrała.

Oliwia i Karolinka, młodsze siostry Gracjana, mają i ręce, i nogi. Karolinka dość mało jak na trzy lata mówi, za to Oliwia wygadana. Więc Katarzyna tkwi w rejestrze rogózieńskiego GOPS, bierze zasiłek na całą rodzinę (1700 zł), makaron z kościoła, buty i kredki ze szkoły. Gdy lekarz miejscowy powiedział, że małemu trzeba rehabilitacji chromego biodra, to zawiozła chłopca do Grudziądza. Zaraz kontrakt z NFZ się skończył, więc przestała. Życie – mówi Katarzyna. Zresztą Gracjan opatrzył się w okolicy. Nie razi, nie przeszkadza. Za to wstrząsnął Leszkiem.

Dom stary. Żyli, aż zapadła się parterowa chałupa teściów, w której kiedyś wszyscy zamieszkali. Ale to wina oszczędnych powojennych budowniczych, co stawiali bez fundamentów, z byle czego, oraz męża Katarzyny, pana Wojtowicza, który, choć przystojny i uroczy dla pań, nie miał głowy ani do pracy, ani do przesadnej dbałości o wnętrza. Nie czuł pleśni, potrafił ominąć wygnite w podłodze dziury, szambo się zatkało – to wychodził na zewnątrz. Wreszcie, gdy deszcz się wdarł do kuchni, poznał panią w sąsiedniej wsi. Życzliwi mówią: nie wytrzymał stresu, za słaby. Nowa miłość pana Wojtowicza ma w domu ciepło i sucho. Przyrodnia siostra jest od Karolinki tylko kilka tygodni młodsza.

Gracjan, 6 lat, odkąd tato zakochał się w innej, został głównym żywicielem rodziny. Ze względu na rentę 560 zł i dodatki pielęgnacyjne. Ale domu, niestety, odbudować nie umie. Biega więc po ruinie i haczy nóżką o dziury w podłodze. Nie da rady podeprzeć się rączkami, więc wali buzią o podłogę. Ten widok łamie serce pani Agnieszce z GOPS. Ale pomoc społeczna może najwyżej zapłakać albo dowieźć więcej darów żywnościowych; panią Katarzynę podnieść na duchu, z koleżankami pogadać, że straszna bieda; zastanawiać się, kiedy wkroczy kurator i zechce dzieci zabrać do placówki.

Bo już widać, że najstarszy Bartek źle znosi brak taty. W szkole kłopoty, ma 16 lat, a wciąż zaczyna gimnazjum. Służbista mógłby nie odpuścić, gdyby wszedł do chałupy albo po spróchniałej drabinie, gdzie Bartek ma małą grzędę, by znaleźć chwilę dla siebie. Tu potrzebny był większy zamach – mówi Leszek.

Elżbieta. Pracuje w podstawówce w Wydrznie. Szkoła ma szczęście: już by ją zamknęli, gdyby nie kwitnący dom dziecka nieopodal. Duży, tętniący życiem, z powodzeniem zaludnia wydrznieńskie klasy. Dzieci stamtąd, to prawda, są trudne. Pełne pretensji do świata, że się tam znalazły, co odbija się w kontaktach z dziećmi miejscowymi. Miejscowe mają znów pretensję, że w domu dziecka jest czysto, ciepło, kotlety, słodycze, płaskie telewizory i nie trzeba dorosłym pomagać.

Czyli nie tak jak we wsi. Problemy wychowawcze pomaga szkole rozwiązywać uprzejmy psycholog z domu dziecka. Szkoły na psychologa nie stać. Kiedy Gracjana nie było jeszcze w planie, psycholog musiał badać Bartka, który już miał nadpobudliwość. Nie umiał się skupić, nie odpowiadał na pytania w obecności innych, znielubił szkołę. Jeśli chodzi o kolegów – z wzajemnością. Elżbieta wie, że gdy ktoś przyjdzie jeszcze brudniejszy od innych, w dziurawej skarpetce i będzie gorzej pachniał, może nie mieć lekko. Więc się szkoła zabrała za Bartka, wezwała Katarzynę, że musi iść z synem na terapię.

Jest nieopóźniony, miły i nie kłamie. Zafascynowany elektryką. Kiedy psychiatra przyznał mu indywidualny tok nauczania, wszystko szło jak najlepiej. Ale czas takiej nauki z powodu przepisów się skończył i Bartek znów ugrzązł. A potem się tata zakochał. Bartek przepełzł do pierwszej gimnazjalnej i tam został. W szkole Elżbiety uczy się jeszcze Asia, która ma czwórki i piątki. Miałaby szóstki, gdyby mogła przysiąść nad lekcjami. Więc kiedy Leszek zapytał, czy jest ktoś w szczególnej potrzebie, Elżbieta nie miała wątpliwości. Tak Leszek poznał rodzinę Gracjana. Sprawy przyspieszyły.

Leszek. We wrześniu Leszek spojrzał na dach z eternitu i wiedział, że jeszcze przed zimą znowu trzeba będzie wziąć duży zamach. Bartek zamknięty w sobie, Katarzyna wciąż płacze. Pan Wojtowicz krąży po okolicy. Gdy odwiedza dzieci, chodzą za nim jak kaczęta. Ale potem szybko odjeżdża.

Leszek wzywa tych, co już byli w Indiach, oraz tych, którzy nigdy nie byli. Widać, że Bartek da radę pomóc w przebudowie.

Jacek. To inżynier, Leszka kolega jeszcze z czasów kościołów. Kościoły powstawały w latach 80. Jacek wie, jak budować z niczego.

Spogląda na ściany i widzi, że remont nie ma sensu. Ściany przegniły, cegła się kruszy. Będą budować od nowa. Jacek wraca do domu i rysuje projekt: na dole salon z kuchnią i jadalnią, na górze małe pokoiki dla starszych. Dom stanie obok ruiny, ale dopiero w przyszłym roku. A na zimę dobuduje się do starego szczelną i ciepłą komórkę. Rodzina będzie się miała gdzie grzać. Jacek nigdy nie był w Indiach i jest, mówi, zwykłym chrześcijaninem. Coście uczynili najmniejszemu, toście mnie uczynili – jest napisane, więc codziennie przyjeżdża na budowę.

Karolina. Leszek przyprowadza swoją córkę. Ma na imię Karolina, tak jak najmłodsza córka Katarzyny. Rzut okiem na Gracjana – i włącza się do akcji. Jest prawniczką, ma otwartą głowę. Zajmie się sprawą własności gruntów i pozwoleń. Obdzwoni lekarzy. Kiedyś jakiś ortopeda powiedział Katarzynie, że Gracjan jest za mały na protezę ręki i na operację biodra. Ale co z kręgosłupem? Krzywi się lawinowo, Gracjan rośnie, kuśtyka, zaraz trafi na wózek. Więc Karolina działa dwutorowo. Obdzwania ortopedów w Bydgoszczy i podejmuje decyzję: niech o Gracjanie napisze „Gazeta Pomorska”, że jego rodzina musi mieć dom.

Od razu do gminy i do Leszka zaczynają dzwonić wzruszeni. Wzrusza się wójt. Wypłaca z gminnej kasy 10 tys. zł na budowę. Agnieszka z GOPS jest dumna z wójta, że taki wrażliwy. Powtarza to wszędzie, ale kasa gminy jest już wyczyszczona. Nikt nic więcej nie dostanie, więc niektórzy mają kwaśne miny. Leszek by im odpowiedział, co mówią na Dalekim Wschodzie: najpierw trzeba jedną studnię wykopać, zanim zacznie się kopać następną.

Telewizja. Nadchodzi nieuniknione. Telewizja czyta notatkę w gazecie i zjawia się pod koniec października. Zaczyna po swojemu. Najpierw o biedzie pani Katarzyny i o tym, że się mały o rury przewraca, ale zaraz przez błoto do sąsiadów, co właśnie układają tytoń do suszenia. Wygląda, że są po prywatce, bo głos mają niewyraźny. Ale słychać, że nie mówią dobrze o rodzinie, a dokładnie o panu Wojtowiczu. Że jest złym człowiekiem i są inne rodziny w większej potrzebie. I jeszcze: jak nadjeżdża transport z pomocą, to się wieczorem zjawia ojciec i wynosi z domu jedzenie. Do drugiej baby chyba. Zasiłek pewnie też.

Teraz sąsiedzi mają pretensję, bo dziennikarz pytał niby luźno, a drugi miał kamerę w reklamówce. Z tajniaka filmował i gnoju narobił.

Gracjan. Skończył sześć lat, najwyższy czas, żeby poszedł do zerówki. Pani Agnieszka przypomniała wiosną, bo się w zamieszaniu sprawa nauki Katarzynie pogubiła. Poradnia się zgodziła na normalną szkołę. Gracjan prawidłowo trzyma w stopie ołówek, dużo mówi, sprawnie przekłada nogą klocki. Psycholog sugeruje, żeby uczył się z dziećmi. Więc Katarzyna zaprasza koleżankę ze wsi, która nie boi się wnętrza u Wojtowiczów. Dziewczyna ma córeczkę w zerówkowym wieku i mała ładnie się bawi z Gracjanem. Będą się uczyć w jednej sali.

Leszek. Widzi, że Katarzyna ma inicjatywę. Inna kobieta. Uśmiecha się do budowniczych, kawę zrobi, czasem ugotuje zupę. Wychodzi z bezradności. Zadzwoniła do byłego męża, pojechali z Gracjanem do Bydgoszczy. Leszek i Karolina namówili sławnego ortopedę, żeby rzucił okiem na bioderko Gracjana.

Pojechali, trafili do kliniki, zameldowali się nawet. Niestety, profesor nie znalazł czasu, więc musieli wrócić.

Jacek. Przysięga, że gdyby się budowa o paragrafy nie oparła, stałyby już ściany. Przybudówka jest gotowa, bo wymagała tylko zgłoszenia w gminie. A pod nowym domem kopie się fundamenty. Jacek tłumaczy gminnym urzędnikom: czy prawo budowlane jest ważniejsze niż prawo do życia pod dachem? Na pewno nie.

Maciek. Wciągnął go Jacek, ojciec. Maciek budował domy w Anglii, potem pracował we francuskim cyrku. Już kupił sobie mieszkanie, wyposażył. Na budowę przyjeżdża rano jako pierwszy, widzi go Gracjan i od razu przybiega. A Maciek ma podejście: chłopaku – mówi – podaj mi szpulkę ze sznurkiem, widzisz, stoi na słupku. Mały jest skonsternowany, ale umie kombinować. Kopie nóżką w słupek, szpulka spada, można ją nogą dokulać do Maćka. A Maciek, jak żyje, nie miał w robocie takiej satysfakcji.

W sobotę dojeżdża rodzina G. z wielkim garem zupy i łopatami. Rok temu Leszek z drużyną wyremontowali domek pani G., więc się z dziećmi też wpięła do łańcucha.

Leszek. Kiedy nazywają go forpocztą społecznej nowoczesności, lekceważy komplementy. Mógłby jeździć po gminach i dawać urzędnikom wykłady z pomagania, ale na razie kopie tę studnię u Wojtowiczów.

Zasady pomocy są proste, a nauczył go tych zasad duchowy nauczyciel Sathya Sai Baba, w hinduskim aśramie: być konsekwentnym, widzieć potrzeby ludzi, lubić ich, nie kłamać, nie krzywdzić, nie kłócić się destrukcyjnie. Nawet księdzu w Łasinie podobają się takie zasady.

Polityka 49.2009 (2734) z dnia 05.12.2009; Kraj; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Łańcuch Gracjana"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną