Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

W trybach ochrony

Aborcja po polsku

Mirosław Gryń / Polityka
Polska i brytyjska ustawa o ochronie płodu brzmią tak samo. Ale Polki jeżdżą przerywać ciążę do Wielkiej Brytanii.
Mirosław Gryń/Polityka
Mirosław Gryń/Polityka

I w Polsce, i w Wielkiej Brytanii wolno usunąć ciążę, gdy stwarza ona zagrożenie dla zdrowia kobiety. Brytyjczycy definiują je tak jak Światowa Organizacja Zdrowia. Że zdrowie to sytuacja pełnego – fizycznego, umysłowego i społecznego – dobrostanu człowieka. Zgodnie z tą interpretacją brytyjscy lekarze za wskazanie zdrowotne do aborcji uznają więc depresję kobiety, jej myśli samobójcze albo trudną sytuację życiową.

W Polsce trudno jest znaleźć szpital, który wykona zgodną z prawem aborcję, nawet jeśli płód jest nieodwracalnie uszkodzony. Wymiar sprawiedliwości latami prowadzi procesy lekarzy, którzy wykonali zabiegi zgodnie z ustawą, tyle że na prośbę kobiety przeprowadzili je we własnych gabinetach. Wśród lekarzy, sędziów i prokuratorów karierę robi syndrom postaborcyjny (PAS) – zespół rzekomych cierpień psychicznych, które według tzw. obrońców życia miałyby kobietę po aborcji prześladować już do śmierci. W poważnych badaniach medycznych PAS uważany jest za co najwyżej syndrom zasugerowany.

Sędzia Sądu Okręgowego w Lublinie Marian P. we wrześniu 2009 r. powołał się jednak na ten syndrom, skazując matkę 16-latki na dwa lata pozbawienia wolności w zawieszeniu za to, że poszła z córką na zabieg usunięcia ciąży. Usunięcie ciąży było w tym wypadku legalne; prokuratura badała, czy dziewczynka nie została zgwałcona, a w ustawie jest mowa, że już samo podejrzenie, że ciąża jest efektem czynu zabronionego, daje kobiecie prawo, by ją usunąć. Specjaliści od prawa rodzinnego podkreślają też, że rodzic nie może odpowiadać karnie za to, że podejmuje wraz z dzieckiem ważną dla niego decyzję, bo na tym polega władza rodzicielska (a gdyby ich zdania w jakiejś kwestii były skrajnie różne, decyzję za dziecko podejmie sąd rodzinny).

Zdaniem sądu w Lublinie, matka miała dziewczynkę nakłaniać do aborcji, narażając ją na PAS. Skazał więc matkę – wychowującą dwoje dzieci świeżo upieczoną wdowę bez środków do życia, która na tę aborcję pożyczyła pieniądze w Providencie, gdy córka jej powiedziała, że się zabije. I lekarza, który zgodził się wykonać zabieg, bo matka dziewczynki znała go ze szpitala. Kiedyś, przed laty, była tam położną, więc odważyła się przyjść. „W bezpośrednim kontakcie wizualnym i werbalnym sąd odnosi wrażenie, że stoi przed nim dziecko” – napisał sąd w uzasadnieniu o dziewczynce, która usunęła ciążę, podkreślając kilka stron dalej, że takie niewinne dziecko nie byłoby w stanie zabić drugiego dziecka, więc widać winna jest wygodna, konformistyczna matka. Ona wolała aborcję zamiast „czekać z radością na pomyślne rozwiązanie wnuka” (cyt. z uzasadnienia).

Głównym i najbardziej wiarygodnym świadkiem oskarżenia był w tej sprawie sprawca ciąży. Partner – pisał sąd, choć można mieć wątpliwości co do tego określenia, zważywszy na kilkadziesiąt lat różnicy wieku i fakt, że mężczyzna prawdopodobnie użyczał dziewczynki kolegom, co potem badała prokuratura, ale po pół roku przestała, bo dziewczynka „nie była zainteresowana ściganiem sprawców” (cyt. z uzasadnienia).

Odwołania nie było – matki dziewczynki nie stać na adwokata. Broniła się sama. Wyrok jest więc prawomocny. To prawny paradoks, że w Polsce najbliższej rodzinie oskarżonego wolno odmówić składania obciążających go zeznań, wolno nawet bezkarnie pomagać bliskiej osobie ściganej listem gończym w ukrywaniu się, ale pod sankcją 3 lat pozbawienia wolności nie wolno doradzać bliskiej sobie kobiecie – żonie, siostrze czy córce, gdy podejmuje ona szczególnie trudną decyzję, czy będzie kontynuować ciążę, czy też nie – jeśli rzecz się wyda, to przestępstwo będzie ścigane, nawet gdyby ciąża nie została ostatecznie usunięta.

W 2009 r. za nakłanianie bądź pomocnictwo w aborcji skazano na pozbawienie wolności 22 osoby, z czego duża część była bliską rodziną.

Prokuratorzy

Co roku prokuratury w Polsce prowadzą około 300 postępowań w sprawach o aborcję. Niezwykle rzadko dotyczą one jednak tych lekarzy, którzy żyją z nielegalnych i kosztujących w podziemiu już nawet 6–8 tys. zł zabiegów. Przed sąd trafiają najczęściej te historie, w których osoba trzecia – zawiedziony narzeczony, autorytarny rodzic – prowadzi własną rozgrywkę przeciw kobiecie albo lekarzowi. I ma dość determinacji, żeby brnąć w proces sądowy w obronie ciąży, której już zwykle nie ma.

System takie sprawy zasysa i nie wypuszcza. Sprawa o aborcję w Polsce zawsze jest traktowana szczególnie, a pierwszym trybikiem tej systemowej machiny są prokuratorzy. Jedynie w tych sprawach – inaczej niż w przypadku morderstw, porwań czy jakichkolwiek innych przestępstw – prokuratorzy apelacyjni po zamknięciu śledztwa skrupulatnie analizują wszystkie akta pod kątem tego, czy postępowanie nie zostało umorzone przedwcześnie albo bezpodstawnie. W razie stwierdzenia przedwczesnego umorzenia sprawa wraca do ponownego rozpoznania, a prokuratorzy dostają wytyki (uwagi dyscyplinujące – red.), odnotowywane w aktach osobowych. Co zwykle przeszkadza w dalszej karierze. Lepiej więc przesadzić w drugą stronę, niż się tak głupio narazić.

Obowiązek prowadzenia tych analiz nakłada na nas ustawa o ochronie płodu ludzkiego – tłumaczy Maciej Kujawski, pełniący funkcję rzecznika prokuratora generalnego. Choć może raczej jej interpretacja i wieloletnie przyzwyczajenie: minister zdrowia ma sporządzać coroczne raporty na temat wykonania ustawy, a służą mu do tego właśnie analizy prokuratur.

W efekcie odsetek umorzeń spada. Po 17 latach obowiązywania ustawy wynosi już tylko 10 proc., choć są to sprawy z konieczności opierające się jedynie na zeznaniach świadków, którzy samego przestępstwa nie widzieli (za to są emocjonalnie zaangażowani przeciw kobiecie albo lekarzowi), co jest wynikiem dającym do myślenia. Tylko około 10 proc. z tych oskarżeń udaje się potem obronić przed sądem. Ale i sprawy, w których zapadają w końcu wyroki skazujące, nierzadko budzą wątpliwości.

Żeby zebrać twardszy materiał dowodowy, śledczy stosują coraz bardziej pomysłowe rozwiązania. W Lublińcu poddano kobietę-świadka-pokrzywdzoną przymusowemu badaniu ginekologicznemu, by zdobyć dowód materialny, że aborcja istotnie miała miejsce (czego i tak nie udało się stwierdzić). W Józefowie w marcu 2007 r. policjanci wkroczyli do gabinetu i usunęli z fotela 18-letnią dziewczynę, bo o podejrzeniu planowania przestępstwa informował narzeczony. „Brak niektórych narzędzi nie może świadczyć na korzyść tych lekarzy” – napisała potem sędzia w uzasadnieniu do wyroku skazującego w tej sprawie – „bowiem zabieg z punktu widzenia medycznego nie był skomplikowany i dla doświadczonych lekarzy nie wymaga szczególnego wyposażenia”. Za usiłowanie dokonania przestępstwa lekarze dostali po półtora roku więzienia w zawieszeniu na 4 lata i po 75 tys. zł grzywny.

Począwszy od 2008 r. policja próbowała szukać winnych także za granicą. Policjanci zgłaszali się do klinik brytyjskich z żądaniem wydania dokumentacji pacjentek z obywatelstwem polskim, które przeprowadziły tam aborcje. Spotkawszy się z odmową, korzystano zapewne z pomocy podstawionych lekarzy, bo i tacy zgłaszali się w ślad za policją; medyk medykowi dokumentację wydać powinien. Policja wycofała się jednak z tych działań jako prawnie wątpliwych.

Kobieta usuwająca ciążę nie podlega karze, ale jeśli udaje się jakąś namierzyć, policja przesłuchuje ją zawsze w charakterze świadka. Na okoliczność ujawnienia nazwisk osób, które udzieliły pomocy – na przykład pożyczając na bilet. Wzięta w krzyżowy ogień pytań kobieta nierzadko kogoś wskaże, bo śledczy są dokładni, wytrwali i przesłuchują świadka czasem wiele razy, wiedząc, że każdą rozmowę zanalizują szczegółowo ich zwierzchnicy.

Gdy śledczym uda się ustrzelić nazwisko jakiegoś lekarza, ten zwykle nie przyznaje się do winy. I jeśli tylko kobieta nie wylądowała w szpitalu z powodu powikłań, nie ma sposobu, by stwierdzić, czy aborcja rzeczywiście się odbyła.

Czasem śledczy decydują się więc na zastosowanie aresztu wydobywczego. Jak w przypadku lekarza z Rybnika, którego pogrążyła była narzeczona, a jednocześnie jego asystentka w prywatnej przychodni. Osoba bliska, więc dla wymiaru sprawiedliwości bardzo wiarygodna. Lekarz spędził w areszcie prawie dwa lata, choć maksymalna kara za aborcję to trzy. Nie przyznał się mimo to. Przesłuchano więc wszystkie jego pacjentki, ponad 200 kobiet. Na podstawie ich zeznań prokurator sporządził akt oskarżenia, a sąd zdecydował o szczególnym zaostrzeniu kary: pięć lat bezwzględnej kary więzienia, zamiast przewidzianych w ustawie trzech, plus 100 tys. zł grzywny. Medyk odwołuje się, proces trwa już piąty rok.

Sędziowie

Sędziowie to drugi trybik tej machiny. Sąd jest w Polsce niezawisły, decyduje na podstawie własnego doświadczenia życiowego i poglądów. A te w sprawach o aborcję bywają tak ostre, jak ostre są podziały w społeczeństwie. W wielu środowiskach poglądy na aborcję to wręcz deklaracja moralności lub jej braku. Dlatego w tych sprawach, jak w żadnych innych, sędziów ponosi, żeby w uzasadnieniach uprawiać publicystykę.

Sędzia z Lublina, który sądził matkę 16-latki, nadmieniał, że jego zdaniem usuwanie ciąży jest przestępstwem szczególnym w sytuacji, gdy tyle par ponosi niekończące się wyrzeczenia w staraniach o dziecko. Inny z tego samego miasta, że dziecko poczęte jest bezbronne, należy mu się więc większa ochrona prawna niż kobiecie. Że w tego rodzaju przestępstwach trzeba rozbijać układ między pacjentką a lekarzem (Rybnik). Że są to te przestępstwa, które trzeba piętnować (o lekarzu skazanym za przerwanie ciąży, które w myśl ustawy byłoby legalne, bo ciąża pochodziła z gwałtu kazirodczego, którego sprawca został już prawomocnie skazany w osobnym procesie – Nowa Sól).

Wbrew prawu ukarano kobietę za brak właściwej troski o życie poczęte: dziewczyna targnęła się na życie, sąd skazał ją więc za próbę pozbawienia życia dziecka nienarodzonego. Sąd w Bochni nie zaprotestował, gdy czyn 19-latka, który wraz ze swoją dziewczyną starał się przerwać ciążę, prokuratura zakwalifikowała jako zabójstwo, za co grozi 25 lat więzienia albo dożywocie. Było tak: zaszli w ciążę, 17-latka z 19-latkiem. Bali się rodziców. Chłopak wyczytał w Internecie, że można pójść do ortopedy i wziąć lek na stawy, który spowoduje poronienie. Ale na wizytę trzeba było czekać, a gdy lekarz wreszcie przepisał mu ten środek, ciąża była już zaawansowana. Dziecko urodziło się przedwcześnie, w wannie. Dziewczyna i chłopak, nie wiedząc, co robić, zawieźli je do szpitala – w reklamówce. Biegli stwierdzili, że po urodzeniu dziewczynka jeszcze żyła. Czyli to nie próba późnej aborcji, lecz zabójstwo. Sąd w Bochni podpisał się pod tym, wydając zgodę na osadzenie chłopaka w areszcie. Dziewczyna pewnie może liczyć na łagodniejszy wyrok: ledwie do 5 lat za zabicie dziecka pod wpływem szoku związanego z porodem. Proces trwa.

Lekarze

Postawy sędziów, prokuratorów, mediów czy nawet księży, wyczytujących z ambony po nazwisku zwolenników liberalizacji prawa, miałyby znaczenie drugorzędne, gdyby nie zachowanie samych lekarzy. To jest być może najważniejszy trybik w tej machinie.

W Szwajcarii, gdzie obowiązywały rygorystyczne przepisy antyaborcyjne, ich liberalne stosowanie przez lekarzy doprowadziło do zmiany prawa. Tam lekarze doskonale rozumieli, że oceny, czy zdrowie kobiety jest zagrożone, może dokonać tylko lekarz, i stawali po stronie kobiet zgłaszających się do nich po pomoc – mówi Marek Balicki, były minister zdrowia, od lat walczący o pozostawienie decyzji o przerwaniu ciąży kobiecie. – U nas zmiana ustawy antyaborcyjnej prawdopodobnie nie byłaby w ogóle potrzebna, gdyby lekarze zechcieli ją interpretować tak jak ich koledzy z Wielkiej Brytanii.

U nas jednak nawet w prywatnych przychodniach obowiązuje klauzula sumienia. Co więcej, w 2008 r. po cichu usunięto z prawa przepis obligujący szpital odmawiający z powodu tej klauzuli wykonania legalnej aborcji do wskazania placówki zastępczej. W prywatnych rozmowach opinie lekarzy rozkładają się pewnie tak jak polska średnia – zdecydowanie ponad połowa jest za pozostawieniem decyzji o aborcji kobiecie, ale nie zdarzyło się jeszcze, żeby koledzy ujęli się publicznie za lekarzem, który aborcję wykonał, nawet w przypadkach legalnych. Samorząd lekarski zwykle wszczyna za to niezależne od procesu sądowego postępowanie o odebranie lub zawieszenie prawa do wykonywania zawodu. Był już wyrok dożywotniego odebrania prawa lekarce ginekolożce, która próbowała potem popełnić samobójstwo.

Oskarżeni publicznie o aborcję przestają też awansować. Jak ten doktor z Lublina, który przeprowadził aborcję u 16-latki (konsultant wojewódzki położnictwa w tym regionie chlubi się, że na jego terenie tylko jedna kobieta w 2008 r. zdecydowała się na badania prenatalne). Albo jak lekarz z Nowej Soli, który usunął ciążę pochodzącą z kazirodztwa.

Prof. Paweł Łuków, etyk, prowadzący zajęcia dla studentów Uniwersytetu Medycznego w Warszawie, podkreśla, że polscy lekarze tradycyjnie pojmują swoją rolę. Jako autorytetu moralnego w tym patriarchalnym wydaniu, gdzie to lekarz wie najlepiej, co jest dla pacjenta dobre. Lekarz, który swoim życiem daje przykład innym. Lekarz z misją. – W latach 90. naturalnym zasobem etycznym dla większości Polaków był Kościół katolicki – mówi prof. Paweł Łuków. – I wielu lekarzy wzięło jego misję za swoją.

Tymczasem polski Kościół nie namawia człowieka, by zadawał sobie pytania etyczne. On jedynie udziela odpowiedzi. Prof. Łuków pamięta swoje zdziwienie, gdy zauważył, że studenci medycyny, roczniki wychowane już na religii w szkołach, nie mają problemu z wyrecytowaniem z pamięci wszystkich 10 przykazań, ale cnót głównych, kluczowych z punktu widzenia rozumienia etyki chrześcijańskiej, nie potrafią wymienić. – Co więcej, sposób uczenia etyki w Kościele sprzęga się z naszą kulturą, w której głęboko zakorzenione jest nienegowanie tak zwanych prawd oczywistych – tłumaczy etyk. – Choćby to: o zmarłych tylko dobrze. A dlaczego? Czy zawsze, czy o wszystkich? Ktoś, kto zada pytanie w taki sposób, zostanie zaraz pouczony, że przekroczył granice nieprzekraczalne.

Gdy więc Brytyjczycy finansują ogromne badania, żeby dowiedzieć się wszystkiego o rozwoju płodowym, co ma im pomóc odpowiedzieć na pytanie o etycznie akceptowalny termin przerwania ciąży, ta większość (według sondaży) w Polsce, która prywatnie uważa, że barbarzyństwem jest poświęcać zdrowie i życie kobiety dla utopii szczęśliwego kontynuowania każdej ciąży – milczy. Polska większość nie komentuje ustawianej na ruchliwych ulicach wystawy zdjęć zmasakrowanych ciał z późnego okresu życia płodowego wymieszanych z fotografiami ofiar wojen oraz starych ludzi, zapewne potencjalnych ofiar eutanazji, co ma być podobno głosem za całkowitym zakazem aborcji. Milczy, gdy lokalna gazeta w Trzciance robi serial z historii usunięcia ciąży przez ordynatora, który starając się o nadanie swojemu szpitalowi imienia Jana Pawła II zobowiązał się przecież publicznie, że na pewno nie przeprowadzi żadnego zabiegu przerwania ciąży, nawet legalnego.

Państwo

Państwo też umywa ręce. Scedowało na Kościół i całą sferę etyki publicznej, i sferę życia prywatnego człowieka. Zamiast edukacji seksualnej obiecanej przez twórców ustawy ograniczającej dopuszczalność przerywania ciąży mamy więc katolickie przygotowanie do życia w rodzinie. Jest kalendarzyk małżeński zamiast refundowanej przez państwo antykoncepcji. Są proste odpowiedzi, co zrobić z dziećmi poczętymi. Okna życia, gdzie matka może podrzucić noworodka; eksperyment nigdzie w świecie niestosowany, a przez psychologów uważany za ryzykowny, bo pozbawiający dziecko szans na jakąkolwiek wiedzę o własnej tożsamości. Okna życia działają zresztą w pakiecie z katolickimi ośrodkami adopcyjnymi, które dziecko wydadzą, ale wyłącznie rodzinie katolickiej i ze ślubem kościelnym. Z ponad 100 ośrodków połowa jest już katolicka. Aborcji w etyce Kościoła nie ma, państwo nie zaprząta więc sobie głowy nawet tymi kobietami, którym powinno zapewnić aborcję legalną w myśl nawet najbardziej radykalnej interpretacji ustawy.

Polskę ominęło ostatnie 20 lat w tej dziedzinie medycyny. Na świecie używa się dziś głównie o wiele bezpieczniejszych dla kobiety metod próżniowych albo farmakologii, ale żadnej z tych metod nie uwzględnia program studiów na uniwersytetach medycznych. Aparatu próżniowego nie zakupił dotąd żaden z polskich szpitali, choć sprzęt nie jest drogi, a może też służyć do leczenia innych przypadłości – jak endometrioza.

Środki farmakologiczne nie są nawet dopuszczone do obrotu w Polsce – chyba że w leczeniu stawów (więc na wszelki wypadek lekarze programowo nie zapisują ich młodym kobietom, żeby potem nie zostać posądzonymi o pomoc w dokonaniu aborcji). Dwa lata temu Marek Balicki złożył w Sejmie zapytanie, dlaczego tak się dzieje i czy kiedyś się zmieni, ale do dziś nie uzyskał rzetelnej odpowiedzi. Każda z tych około 500 kobiet, które co roku, głównie z powodu nieodwracalnego uszkodzenia płodu, legalnie przerywają w Polsce ciążę, może więc liczyć jedynie na łyżeczkowanie – jak 20 lat temu – narażając się na ból i większe prawdopodobieństwo powikłań medycznych.

A gdy we wrześniu 2010 r. Federacja na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny zorganizowała w Sejmie wysłuchanie publiczne, żeby posłowie mogli posłuchać opowiadających o Polkach lekarzy z zagranicznych klinik, i dowiedzieć się czegoś o olbrzymiej skali turystyki aborcyjnej, przyszły tylko dwie posłanki. Lekarze opowiadali: w jednej niewielkiej klinice w Prenzlau, niedaleko polskiej granicy, w tym roku ciążę usunie około 600 kobiet. Za 400 euro, w najwyższym medycznym standardzie. Obrońcy życia potraktowali więc prelekcję jako nakłanianie do aborcji oraz pomocnictwo w niej poprzez wskazywanie możliwości usunięcia ciąży za granicą. A nawet jako ewentualne działanie w zamiarze zorganizowania turystyki aborcyjnej. Powiadomili prokuraturę, przypominając jej jednocześnie, że wszelkie te przestępstwa podlegają ściganiu z oskarżenia publicznego. Ot, mamy kolejną sprawę, która już wpadła do systemu. Weźmie ją kolejny prokurator, który potem zostanie sprawdzony, czy aby nie umorzył postępowania przedwcześnie. Decyzji w prokuraturze jeszcze nie podjęto, ale sądząc z dotychczasowej praktyki, będzie kolejnych kilkanaście osób przesłuchanych w błahej sprawie.

Czas się zastanowić, co prócz nieustannego wyznawania wiary daje nam tak skonstruowany system. Czy naprawdę warto inwestować w masowe tropienie czarownic? Czy nie uczciwej wobec obywateli byłoby zainteresować się losem kobiet, które, choć nie odpowiadają karnie za aborcję, nie są też w żaden sposób chronione przed skutkami decyzji, które państwo postanowiło podejmować za nie. W polskim prawie nie ma paragrafu pozwalającego osądzić współsprawcę ciąży za dezercję i pozostawienie przyszłej matki bez środków do życia. Nie da się nawet skutecznie ściągać alimentów.

I nie chodzi nawet o te osiem kobiet w dziesięć lat, które zmarły w wyniku aborcji prowadzonych chałupniczymi metodami, czy o te kilkadziesiąt złamanych wyrokami życiorysów rocznie, bo tak małe liczby na mało kim robią dziś wrażenie. Ściągania środków poronnych przez legalnie działające strony internetowe zabronić nikomu nie można (na Women on Web będą nawet z poradą lekarską w pakiecie). Polka przerwie i tak, tyle że ciążę bardziej zaawansowaną, w strachu, bez konsultacji z psychologiem i bez zaplecza medycznego.

Ale Polska przestała być krajem zza żelaznej kurtyny nie tylko w kwestii wolnego handlu. Jest też częścią szerszego systemu kultury prawnej. Sprawy o aborcje, toczone przed polskimi sądami, mogą trafić w końcu do Strasburga.

Współpraca: Maciej Perzanowski

Polityka 41.2010 (2777) z dnia 09.10.2010; Raport; s. 40
Oryginalny tytuł tekstu: "W trybach ochrony"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną