Społeczeństwo

Testament na odwrót

Rodzice od nowa

Mirosław Gryń / Polityka
Czasem to dzieci zostawiają rodzicom testament, a ten pomaga dalej żyć nie tylko ich rodzicom, ale i ofiaruje lepszy los innym dzieciom.

W środku nocy ktoś zapukał do drzwi. Mieszkali jeszcze wtedy w bloku, w Opolu. Ojciec zobaczył przez wizjer oficera i dwóch żołnierzy. My od Krzyśka, powiedzieli.

Nie ma go w domu, za trzy miesiące kończy służbę zasadniczą na Mazurach i wtedy wraca – powiedział ojciec. Zatelefonował na policję: jacyś ludzie w mundurach chcą z nim rozmawiać, od tego jest dzień. Przez okno dostrzegł jednak stojący przed blokiem samochód żandarmerii. Dobrze, wejdźcie, panowie. Przyjechała policja sprawdzić, co się dzieje. W porządku, ci w mundurach mają do mnie sprawę. Oficer wykrztusił z trudem: pana syn, Krzysztof, nie żyje.

Człowiek myśli, że po czymś takim nie można dalej żyć, wariuje się albo umiera. Po czymś takim ojciec, matka osuwają się w depresję i żyją półżyciem w wiecznej żałobie. Chodzą uporczywie na grób. Urządzają w domu sanktuarium zmarłego dziecka – portret, lampka i zawsze kwiaty. Bracia i siostry, które żyły albo urodziły się po nieszczęściu, wychowywane są w kulcie zmarłego.

Ale najczęściej żałoba się kiedyś kończy i rodzina żyje zwyczajnie, zajęta powszednimi troskami, choć na początku wydawało się to niemożliwe. To zwykle ci rodzice, którym udaje się wyprowadzić siebie z nieszczęścia na zewnątrz. Odkrywają, że dziecko umarło po coś, żeby o czymś zaświadczyć, dać jakieś przesłanie.

Matka Eweliny, którą zabił samochód, zakłada fundację pomagającą ofiarom wypadków drogowych, śmierć córki nie idzie w ten sposób na marne. Matka Jakuba, który zginął na motocyklu, znajduje w Tybetańskiej Księdze Umarłych zdanie: to, co zostało po zmarłym, trzeba oddać innym. Zdanie – ratunek. Zakłada z kolegami syna fundację Platan, która pomaga młodzieży w uzyskaniu wykształcenia. Jej syn chciał studiować medycynę.

Tomek Kapalski, koszykarz, który z kolegą zginął w katastrofie lotniczej, jest patronem Dar-Tomu. Fundacja założona przez jego ojca wspiera młodych koszykarzy. Paweł Wójtowicz po śmierci synka chorego na mukowiscydozę zakłada fundację Makio wspierającą chorych na tę chorobę. Receptę na przetrwanie rodzicom Krzysztofa, do których nocą zapukali z żałobną wiadomością żołnierze z żandarmerii, sporządził jeszcze za życia sam Krzysztof wraz z bratem Jackiem.

On gdzieś tu jest

Za kilka godzin odjeżdża pociąg na Mazury, powiedział oficer ojcu Krzysztofa. Jeśli chce pan jechać z nami, musimy się pospieszyć.

Krzysztof w wojsku prowadził 30-tonową ciężarówkę używaną przy budowaniu mostów pontonowych. Na przepustce spotkał się z dziewczyną i jej 12-letnią siostrą. Postanowili wykąpać się w jeziorze. Krzysztof wszedł do wody z dziewczynką, nawet nie bardzo daleko od brzegu. Grunt urwał się nagle spod nóg. Krzysztofa zagarnęła fala ku środkowi jeziora. Być może pomyślał o małej, że może utonąć, przeraził się, zachłysnął. Chwyciła go za rękę, ale nie zdołała utrzymać. Udało się jej wydostać, natrafiła stopą na grunt. Krzysztof nie wyszedł już z jeziora.

Ojciec jechał z żołnierzami z żandarmerii pociągiem na Mazury. Podróż trwała bez końca. Stanęli nad brzegiem jeziora. Pana syn, powiedział oficer, gdzieś tu jest. Będą go szukali, ciągnąc kotwicą po dnie, owiniętą w szmaty, żeby Krzysztofa nie uszkodzić. Ojciec zapalił znicz i postawił na brzegu. Po kilku dniach kotwica zahaczyła o ciało.

Dwa lata później umarł Jacek, drugi syn, też już dorosły. Wcześniej, przez lata pytał ojca: wyjdę z tego? W dzieciństwie zaczął się potykać, chód stał się chwiejny. Dzieci z zanikiem mięśni typu Duchenne’a przestają chodzić mniej więcej w środku szkoły podstawowej, trafiają na wózek. Ciało staje się wiotkie. Chłopcy – dziewczynki nie chorują, są tylko nosicielami wadliwego genu – nie potrafią utrzymać się w pionie. W końcowym stadium choroby mięśnie płuc odmawiają posłuszeństwa. Ich pracę musi przejąć respirator. Nie przeżywają dłużej niż parę lat po przekroczeniu dwudziestego roku życia, a często umierają wcześniej.

Atrofii Duchenne’a nie towarzyszy upośledzenie umysłowe. Dzieci kończą szkoły podstawowe. Nauczyciele przychodzą do ich domów. Chłopcy zdają matury. Jacek również. Rodzice mają nadzieję, że znajdzie się jeszcze za życia dziecka sposób na pokonanie choroby, na którą nie ma dotąd skutecznego lekarstwa. Jeśli nie porzucają swych dzieci, towarzyszą im dramatycznie, bohatersko w ich krótkim życiu i bolesnym umieraniu.

Rodzice Jacka zaczęli, jak oni wszyscy inni, pełnić rolę pielęgniarzy. Trzeba było oczyszczać ssakiem drogi oddechowe, myć, przebierać, zmieniać pieluchy, karmić sondą, zmieniać pozycję w nocy, żyjąc w nieustannym lęku, że syn się udusi, zachłyśnie, ulegnie infekcji. Powinni byli czuwać przy nim na zmianę, jak zwykle. Ale stało się coś dziwnego, bo oboje z matką głęboko zasnęli, co się przecież nie zdarzało, więc wierzą, że to Jacek sprowadził na nich nagły kamienny sen, uwalniając od patrzenia na swoje umieranie.

Byli już po czterdziestce. Bali się ryzyka sprowadzenia na świat trzeciego dziecka. Wadliwy gen mógł się znów objawić. Nie popadli w szaleństwo, nie dali się depresji, nie przyjmowali żadnej znieczulającej chemii. Pomagała im wiara. Zdumiewające: we wszystkich przypadkach śmierci dzieci, również tych okrutnie zamordowanych, o których pisałam, rodzice nie tracili wiary, co więcej, stawała się ona rozpaczliwie żarliwa.

Dom, dzieci, ogród, las w pobliżu

Dla ojca znieczuleniem stała się także praca. Jest dyrektorem państwowej instytucji zajmującej się ochroną środowiska w Opolu. Matka, żeby nie zwariować, zaczęła studiować zaocznie. Ale to zawsze za mało, żeby zapełnić wyrwę w życiu. Ojciec przypomniał sobie, że kiedy mieszkali w mieście w bloku i nawet śmierć Jacka wydawała się wtedy niemożliwa, któregoś dnia Krzysztof i Jacek niespodziewanie zaczęli mówić, że powinni wyprowadzić się z miasta i zbudować dom na wsi. Będzie przy nim łąka, dużo drzew, ogród, psy i niedaleko las. Ojciec będzie dojeżdżał do pracy w mieście, a Krzysztof otworzy firmę w okolicy. I najważniejsze: przyjmą do rodziny dzieci z domu dziecka, koniecznie dwójkę, w domu na wsi powinno być gwarno.

Iluminacja, nagłe odkrycie. To przecież synowie sami zaprojektowali rodzicom życie po swoim odejściu, a oni muszą tylko wypełnić ich testament. Ojciec kupił szmat ziemi za miastem. Zbudował dom. Obok rozciągała się łąka, ogród i niedaleko las. Jak sobie synowie życzyli. Brakowało tylko dwójki dzieci do wychowywania.

Adopcje po śmierci dziecka nie zdarzają się często, a po śmierci jedynaków oczekiwanych latami, wymodlonych – prawie nigdy. Wymodlonego żadne inne nie zastąpi. Adopcja byłaby wobec niego jakby zdradą. Ośrodki adopcyjne podchodzą do takich kandydatów bardzo ostrożnie. Oto osieroceni szukają lekarstwa na rozpacz w adopcji. To źle wróży. Będą porównywać: nasz syn rodzony był nadzwyczajny, ten zaś o ileż mniej udany. Proszę przetrawić do końca żałobę, radzą w ośrodkach, i wrócić do nas za jakiś czas. Decyzja o adopcji nie może wynikać z żałoby, bo z zasady powinno tu być na pierwszym planie dobro dziecka, nie zaś dobro rodziców. I oni za jakiś czas najczęściej nie wracają.

Testament od mamy z nieba

W katolickim ośrodku adopcyjnym złożony był pewien testament. Chora na raka kobieta przekazała znajomemu księdzu list z prośbą, żeby jej dwoje dzieci nie zostało na stałe w domu dziecka, lecz żeby znaleźć im nowych, dobrych rodziców. Nie miała łatwego życia, jej dzieci przy niej także nie, ale przed śmiercią tylko tyle chciała jeszcze dla nich zrobić.

Rodzice Krzysztofa i Jacka chodzili już tymczasem na kurs dla kandydatów na rodziców z innymi, młodszymi od siebie o dekadę. Ale nie byli bez szans. Nie przekroczyli obowiązującego górnego limitu wieku. I chcieli dwójkę dzieci. Rodzeństw rozdzielać nie można, a dla kilkorga trudniej niż dla jednego dziecka znaleźć nową rodzinę.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyli dzieci, dziewczynka spytała: czy ty jesteś mamą przysłaną z nieba? Powiedziano jej przecież, że jej mama jest w niebie. Więc ta druga pewnie też stamtąd przychodzi. Przy adopcjach tak często bywa – jakiś ruch, gest, spojrzenie dzieciaka i dorośli z miejsca wiedzą: tylko ono, bo w istocie samo ich wybrało na rodziców. Łzy w oczach, ściśnięte gardła, żadne inne, tylko to.

Chłopiec i jego mała siostra przyjechali do domu na wsi, jak sobie życzyli Jacek i Krzysztof, odtąd ich zmarli bracia. Rodzice odwykli od małych dzieci, musieli cofnąć się w czasie, gdy ich własne były małe. Lecz nade wszystko – jak sobie mieli poradzić z owym „zamiast”, „w zastępstwie”, jak znaleźć sposób na odpędzenie myśli, które nawiedzają wszystkich adopcyjnych, również tych, którzy nie stracili dziecka ani nigdy się im ono nie urodziło: że własne byłoby może zdolniejsze i lepsze. A myśli przychodzą natrętnie i wbrew woli również do tych rodziców, którzy kochają swe adoptowane, bez miary i nad wszystko w świecie.

Matka Krzysztofa i Jacka znalazła taki sposób. Gdyby Krzysztof żył, mógłby mieć dzieci w wieku tej dwójki. Więc one będą jej dziećmi, ale też – jakby wnukami po Krzysiu. Jak zwykle bywa z dziećmi po traumie i po przejściach, bo życie zdążyło im już dać po kościach, jadły łapczywie i na zapas. Musi w nowej rodzinie minąć czas, żeby pojąć, że jedzenia nigdy nie zabraknie. Chłopczyk przy gościach robił kupę w majtki. Nawet już dla przedszkolaka, jak on, musi minąć czas na zrozumienie, że nikt nie chce zabrać ich od tej nowej mamy, zesłanej na pewno spośród mam mieszkających w niebie.

Dostał kiedyś klapa w pupę od taty. – Możesz mnie bić, jak chcesz, powiedział, ale chcę być zawsze z tobą, tato. Znów jak kiedyś – łzy w oczach, ściśnięte gardło i myśl: nigdy więcej. I tysiąc takich zdarzeń, o których nie ma pojęcia rodzona matka z rodzonym dzieckiem. I tak się powoli, krok za krokiem, staje dom i rodzina, nie dana od razu, hormonalnie, od pierwszego krzyku po urodzinach, ale w trudzie, męce, znoju i wśród poszukiwań, które nie zawsze kończą się szczęśliwie.

Kochają te dzieci jak swoje dzieci i wnuki zarazem. Pilnują, żeby coś się, broń Boże, złego im nie stało, żeby nie złe towarzystwo, żeby nie to, nie tamto. Może przesadnie, bo się boją. Chłopiec ma 16 lat. Zamierza po maturze studiować, chce być leśnikiem. Dziewczynka jeszcze w gimnazjum. Oboje śliczni, dobrze ułożeni.

Testament pierwszej matki jest schowany w ich domu, w szkatułce zamykanej na klucz. Przeczytali go. Ojciec odnalazł jej grób i wytłumaczył, jak mogą tam, jeśli zechcą, pojechać. Wszyscy w okolicy wiedzą, że są adoptowani. O ich rodzinie pisała lokalna prasa. Ale na koniec mego pobytu w ich domu chłopiec poprosił, żeby nie podawać imion i nazwisk. Idzie do szkoły średniej, będzie mieszkał w internacie, zaczął nowy rozdział w życiu. Więc może lepiej – nie.

Polityka 45.2010 (2781) z dnia 06.11.2010; Coś z życia; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Testament na odwrót"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną