Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Ryż ze śmietaną i pomocny policjant

Wspomnienia wietnamskiej studentki z PRL-owiskiej Polski

Le Tan Sitek urodziła się w 1939 r. w Chinach, w rodzinie wietnamskich uchodzców. Le Tan Sitek urodziła się w 1939 r. w Chinach, w rodzinie wietnamskich uchodzców. Leszek Zych / Polityka
Rozmowa z Le Tan Sitek o codziennym życiu wietnamskiej studentki w Polsce czasów Władysława Gomułki
PRL-owska kuchnia nie znała sosu sojowego ani ostrych przypraw. Na fot. warszawskie kawiarniane ogródki w 1956 r.Roman Burzyński/Reporter PRL-owska kuchnia nie znała sosu sojowego ani ostrych przypraw. Na fot. warszawskie kawiarniane ogródki w 1956 r.

Joanna Podgórska: – Dla nastolatki z Wietnamu Polska lat 50. to musiała być zupełna egzotyka?
Le Tan Sitek: – Gdy przyjechałam tu z grupą studentów, przywitał nas po wietnamsku Polak, który wcześniej spędził rok w Wietnamie. To w obcym kraju było bardzo ważne. A z egzotyką trochę oswoiłam się po drodze, bo podróżowaliśmy koleją transsyberyjską. Kolory jesieni, tak inne niż wietnamskie, oglądaliśmy już przez okna pociągu, jadąc przez Związek Radziecki. Przyzwyczajaliśmy się do widoku Europejczyków. Wcześniej nie widziałam na oczy europejskich twarzy. Na początku najgorzej było z jedzeniem. Przez wiele dni głodowaliśmy.

Przecież nawet w 1955 r. nie było w Polsce aż tak źle, żeby głodować.
Nie, ale jedzenie było zupełnie obce. Nie mogłam się przyzwyczaić do chleba, kartofli, mleka, dla mnie kompletnie nie miały smaku. Jedyne, co mi od początku smakowało, to bigos i kiełbasa, bo były pikantne, aromatyczne. Tego właśnie brakowało mi najbardziej; ostrych potraw i sosu sojowego. Przyjechaliśmy z kraju, w którym niedawno skończyła się wojna, brakowało żywności, nie powinniśmy wybrzydzać, ale nie potrafiliśmy się przemóc i chudliśmy. Prosiliśmy, żeby dali nam ryż. Panie ze stołówki nawet się ucieszyły: no, to wreszcie wiemy, co oni jedzą. No i ugotowały nam ryż. Ze śmietaną, na słodko. Coś strasznego.

Jak to się stało, że trafiła pani do Polski?
Wojna rozdzieliła mnie na dziewięć lat z mamą. Potem trudno mi było przyzwyczaić się do wspólnego życia. Kochałam ją, ale czułam się trochę obco z jej nową rodziną. Nie chciałam z nimi mieszkać, ale nie wypadało mi tego powiedzieć. W tym czasie wszystkie kraje socjalistyczne proponowały jako formę pomocy dla Wietnamu kształcenie młodych ludzi. Kierowano na nie głównie tych, którzy z powodu wojny musieli przerwać studia, mieli jakieś zasługi. Ja na to nie liczyłam, miałam dopiero 16 lat, ale pochodzę z rodziny zasłużonej w walce o niepodległość, stryj był działaczem i pomógł mi dostać się do tej grupy. Wiedział, że chcę wyjechać.

Miała pani studiować budowę okrętów na politechnice w Gdańsku. To był pani wybór?
A skąd! Całą moją grupę wysłano na wydział budowy okrętów, bo Polska była z tego znana. Byłam zrozpaczona, nie lubiłam przedmiotów technicznych. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że potem całe życie będę pracować w zawodzie, który mi nie odpowiada. Prosiłam w naszej ambasadzie, by pozwolili mi się przenieść na inny wydział, ale nie było dyskusji. Koleżanka miała ten sam problem i poszłyśmy do dziekana wydziału architektury; to było w tym samym budynku na politechnice. Rozmawiałyśmy z nim szczerze, prosiłyśmy, żeby nas przyjął, chociaż jako wolne słuchaczki. Przekonywał, że nie damy sobie rady, ale w końcu się zgodził.

Przez rok uczyłyśmy się na dwóch wydziałach równolegle, a cała taktyka polegała na tym, żeby ambasada i koledzy się o tym nie dowiedzieli. Chorowałyśmy na zmianę i wymykałyśmy się na zajęcia z architektury, a potem wymieniałyśmy notatkami. Pod koniec roku musiałyśmy się w ambasadzie do tego przyznać, bo oblałyśmy wszystkie egzaminy na budowie okrętów, a zdałyśmy wszystkie na architekturze.

Kolejne kłopoty przyszły, kiedy się pani zakochała.
To było na czwartym roku studiów. Wcześniej podobali mi się różni chłopcy, ale nauczyłam się patrzeć na nich jak na posąg Apolla; nie dopuszczać uczuć. Z Ryszardem tak się nie dało. Byłam przerażona, bo co najmniej raz do roku mieliśmy szkolenie polityczne, na którym powtarzano nam, że jesteśmy tu po to, żeby skończyć studia i wrócić pracować dla ojczyzny, a bliższych kontaktów z cudzoziemcami nawiązywać nie wolno.

 

 

W ogóle niewiele wam było wolno. Spora część pani rodziny to działacze rewolucyjni, ale pani dosyć wcześnie poczuła, że z tym ustrojem jest coś nie tak.
Cała moja rodzina włączyła się w walkę przeciwko kolonializmowi. Byli torturowani i rozstrzeliwani przez Francuzów. To zaangażowanie było dla mnie oczywiste. Ale kiedy zaczęła się reforma rolna, ojciec mojego najbliższego kolegi został stracony jako kułak. Powiesili go na bambusowych prętach za ręce i nogi i spalili. Nie miałam odwagi na to patrzeć. Stryj mi tłumaczył, że ten kułak przywłaszczył sobie ziemię całej prowincji, był znany z brutalności i okrucieństwa. Powiedziałam mu: wy nie jesteście lepsi. Bardzo kochałam stryja, ale w tym momencie nie potrafiłam patrzeć mu w oczy.

To we mnie dalej tkwi. Jednak, mimo że moja rodzina brała udział w rewolucji, byłam wychowywana w bardzo liberalny sposób. Wszystko mi było wolno, czytałam francuskie książki, robiłam, co chciałam. Dlatego trudno mi było w Polsce znieść straszną dyscyplinę, którą narzucono naszej grupie. Nie wolno było na przykład oglądać filmów wyprodukowanych w krajach kapitalistycznych. A ja po kryjomu oglądałam. Byłam na filmach z Gerardem Philipem, Michelle Morgan. Koledzy się dowiedzieli i na cotygodniowych zebraniach byłam bez przerwy krytykowana. Pod pozorem odpowiedzi na krytykę musiałam im te filmy z detalami opowiadać.

1956 r. to w Polsce październikowa odwilż. Jak pani ją przeżyła?
Nic nie rozumiałam. Przyjechałam tu, żeby studiować; politykę miałam w ambasadzie, gdzie nam tłumaczyli, że nic o Polsce nie musimy wiedzieć. Przed Gomułką czy po Gomułce, to było dla mnie bez różnicy. Na praktykach zaczęłam rozmawiać z polskimi kolegami. Tłumaczyli mi, że jest odwilż. Jaka odwilż, pytam, przecież wy możecie chodzić, gdzie chcecie, mówić, co chcecie, po co wam jakaś odwilż? Kiedy opowiadali mi o Katyniu, nie mogłam uwierzyć – jak można wymyślać takie straszne kłamstwa, że Rosjanie mordowali polskich oficerów? Przez to, że na wydziale architektury byłam jedyną Wietnamką, bardzo zbliżyłam się z kolegami i koleżankami, słuchałam ich dyskusji, docierała do mnie prawda o Polsce.

A prawda o pani romansie z Polakiem dotarła do wietnamskiej ambasady. Doniósł któryś z wietnamskich kolegów?
No a kto? Byliśmy z Ryszardem bardzo ostrożni. Ja zresztą nie myślałam o tym, żeby wyjść za niego za mąż i zostać tu na stałe. Rozumiałam, że zniszczony wojną kraj wysyła swoich ludzi, żeby się wykształcili i wrócili go odbudowywać. Nie przyszło mi do głowy, że mogłabym nie wypełnić tego obowiązku. On też nie nalegał, bo wiedział, jak bardzo czuję się związana z Wietnamem. A jednocześnie bardzo chcieliśmy być razem. Pojechaliśmy w podróż po krajach socjalistycznej Europy. To miała być nasza pamiątka. Ktoś musiał nas zobaczyć na dworcu w Warszawie. A może ktoś w akademiku przechwycił jego list? Tego się już nie dowiem.

Kierownik naszej grupy poprosił mnie o paszport, tłumacząc, że trzeba go odnowić. Zaniepokoiłam się, bo nikt inny nie musiał tego robić. Ale przez kilka miesięcy zostawili mnie w spokoju. Wybrali perfidny czas – Wielkanoc, bo wtedy akademik jest prawie pusty. Zawieźli mnie do Warszawy i ulokowali w gościnnym mieszkaniu przy ambasadzie. Czekałam na rozmowę, byłam gotowa obiecać, że zerwę z Ryszardem, podpisać wszystko, byle pozwolili mi skończyć studia. Nie sądziłam, że wyekspediują mnie do domu, bo zostało mi tylko półtora semestru do końca. Trzymali mnie tam trzy dni, tylko po to, żeby w tym czasie pojechać do Gdańska po moje rzeczy. Przyszli rano i pod eskortą odwieźli na dworzec. Miałam jechać do Moskwy, a stamtąd do Hanoi. Pojechał ze mną student, który miał moje bilety i paszport.

Na co pani liczyła wyskakując z tego pociągu?
Chciałam negocjować, żeby pozwolili mi skończyć studia. Ja po prostu nie mogłam wrócić do domu bez dyplomu. To byłby straszny wstyd. W czasie tej ucieczki poznałam Polaków od najlepszej strony.

Pomagali?
Wszyscy. Ja już nie mówię o znajomych, którzy się za mną wstawiali; o kolegach ze studiów, rektorze czy moim ukochanym profesorze, który pojechał do ambasady i obiecywał, że jeśli pozwolą mi dalej studiować, to on mi opłaci stypendium. Pierwszą osobą, na którą się natknęłam, kiedy wyskoczyłam z pociągu w Siedlcach, był milicjant. Widział, że wyglądam jak trup i jestem kompletnie zielona. Przyniósł mi wodę, a potem zaprowadził na posterunek, ale do bocznego pokoiku, bo obok komendant rozmawiał już przez telefon z moją eskortą. Poprosiłam, żeby wezwał pogotowie. Lekarzowi powiedziałam, że boli mnie serce i żołądek, a resztę opowiem mu w szpitalu. To był początek mojego ocalenia. Ordynator, wszyscy lekarze się za mną wstawili. Bo pracownicy ambasady byli w szpitalu jeszcze tego samego dnia, żeby mnie wysłać następnym pociągiem. Lekarze się nie zgodzili. Kiedy ponownie przyjechali z ambasady razem z żołnierzami, którzy mieli mnie zabrać siłą, wystawili oficjalne zaświadczenie, że mój stan jest ciężki i muszę zostać na obserwacji w szpitalu. Potem jedna z pacjentek pomogła mi się przedostać do Gdańska do Ryszarda.

Pozwolenie na ślub prawie sam Gomułka wam dawał.
Moja sytuacja była bardzo trudna. Okazało się, że między Wietnamem a Polską istnieje umowa zabraniająca obywatelom tych krajów zawierania związków małżeńskich. Mój paszport i wszystkie inne dokumenty miała ambasada. Nie pomagały interwencje władz uczelni ani Zrzeszenia Studentów Polskich. W desperacji poszłam do gmachu KC PZPR i udało mi się dostać do jednego z sekretarzy Władysława Gomułki. Opowiedziałam mu o swojej sytuacji. Wzywali Ryszarda na rozmowy, w końcu zdecydowali się wydać mi polskie dokumenty i zgodę na zawarcie małżeństwa. Rozgłos wokół drobnej w gruncie rzeczy sprawy zrobił się już za duży. W czerwcu 1962 r. wzięliśmy ślub. Rok później urodził się nasz pierwszy syn.

Dlaczego zdecydowali się państwo na emigrację do Norwegii?
Mąż miał tu wszystkich swoich bliskich, a ja byłam odcięta od swojego świata. Kiedyś powiedziałam mu: Wiesz, chciałabym pojechać gdzieś, gdzie będziemy tylko my. Daleko od jednego i drugiego brzegu.

 

Le Tan Sitek urodziła się w 1939 r. w Chinach, w rodzinie wietnamskich uchodźców. Dzieciństwo spędziła na wietnamskiej wsi. W 1955 r. przyjechała do Polski na studia. Ukończyła Wydział Architektury na Politechnice Gdańskiej. Mieszka w Norwegii. Właśnie ukazała się jej powieść „Sama na drodze”, opisująca wspomnienia z dzieciństwa. Pracuje nad drugą częścią „Na rozdrożu”, będącą zapisem polskich doświadczeń.

Polityka 18.2011 (2805) z dnia 29.04.2011; Coś z życia; s. 98
Oryginalny tytuł tekstu: "Ryż ze śmietaną i pomocny policjant"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną