Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

U sąsiadów

Jak Polakowi pracuje się u Niemca

Polscy robotnicy sezonowi pracujący na uprawie sałaty w Nadrenii - Westfalii. Polscy robotnicy sezonowi pracujący na uprawie sałaty w Nadrenii - Westfalii. Imago / EAST NEWS
Niemcy otworzyli swój rynek pracy dla Polaków. Z otwartymi ramionami witają i akceptują każdego. Pod warunkiem, że jest taki sam jak oni.
Sortownia szparagów w Beelitz niedaleko Berlina.Krzysztof Wójcik/Forum Sortownia szparagów w Beelitz niedaleko Berlina.
Jedna z wielu budów w Niemczech, na której pracują Polacy.Grzegorz Hawalej/Fotorzepa Jedna z wielu budów w Niemczech, na której pracują Polacy.

Bartosz Dziadek planuje swoje podróże z niemiecką precyzją, czyli taką, która uwzględnia również stan polskich dróg. Na piątek 6 maja zaplanował, że o 10.50 wsiądzie na pokład samolotu we Frankfurcie. We Wrocławiu wyląduje o 12.40. Później szybko wynajmie samochód, żeby na 14.00 dojechać do Jeleniej Góry. Przyjął, że przejechanie 112 km pomiędzy tymi miastami zajmie mu dokładnie tyle samo czasu co lot Frankfurt–Wrocław. I jeśli wszystko pójdzie dobrze, to zdąży na sam początek ceremonii rozdania świadectw studiów pomostowych na kierunku pielęgniarstwo. Po rozdaniu świadectw przyszłe pielęgniarki zaplanowały drugą uroczystość. Będzie to spotkanie z Bartoszem Dziadkiem, który niczym wróżka przepowie im przyszłość, jeśli skorzystają z pośrednictwa reprezentowanej przez niego agencji pracy. A przyszłość ta jawić się może bajkowo. Zarabiać będą minimum 1,9 tys. euro, a pracować jedynie 8 godzin dziennie. Zamieszkają w dwuosobowych schludnych pokojach, w specjalnie dla nich wynajętych willach. A swoich polskich bliskich odwiedzać będą raz na miesiąc. I to za darmo.

Na koniec spotkania każdej z 25 umówionych pań wręczy zaproszenie na bezpłatny kurs języka niemieckiego. Firma, którą reprezentuje Bartosz Dziadek, wyznaje filozofię, że człowieka nie można do niczego zmuszać. Najlepiej znaleźć takie osoby, które zmusi życie. Dlatego Bartosz Dziadek, rekrutując polskie pielęgniarki do Niemiec, jeszcze nigdy nie szukał ich w Warszawie (bo tam za dużo zarabiają). Również z powodu silnej motywacji osobistej stawia na młode dziewczyny bez rodzin; one wierzą, że same mogą wyrwać się z małych miasteczek. Najlepiej do pracy w Niemczech.

Katarzyna z Kalisza – jak twierdzi Bartosz Dziadek – to wzór osoby silnie zmotywowanej. Katarzyna uważa, że Polska to brudny kraj, zamieszkany przez leniwych pesymistów. Socjologiczny opis Polaków jej autorstwa jest wynikiem pogłębionej refleksji i obserwacji na tle innych społeczeństw. A konkretnie społeczeństwa angielskiego, bo Katarzyna już raz próbowała wyrwać się z Kalisza. Trzy lata temu, zaraz po maturze, wylądowała w podlondyńskim Luton, skąd pojechała 56 km dalej, do Reading. Tam spędziła dziesięć miesięcy. W tym czasie sześciokrotnie zmieniła pracę. W ostatniej podobało się jej najbardziej, bo nie pracowała już z Polakami. Anglia nauczyła ją, że jeśli ma zamiar coś w życiu osiągnąć, to musi myśleć pozytywnie, inwestować w siebie i nie oglądać się na ludzi, którzy myślą lokalnie, czyli nie planują swojej kariery w wymiarze międzynarodowym. Ona na przykład planuje i wybrała Niemcy, bo to czysty kraj, gdzie – jej zdaniem – przestrzegane są prawa pracownika, a praca dostarcza satysfakcji. Co jest zupełnym przeciwieństwem Kalisza, w którym ludzie są nieszczęśliwi, i to często na własne życzenie. A jeśli ktoś nie wierzy, to wystarczy popatrzeć, jak ludzie podeszli do oferty pana Bartosza. We wrześniu zeszłego roku przyjechał na rozpoczęcie roku w szkole pielęgniarskiej, w której zaczynała studiować. Wszystkim 27 osobom z jej roku podobało się, co mówił (zwłaszcza o niemieckich zarobkach). Ale ostatecznie na darmowy kurs języka niemieckiego zapisało się jedynie dziesięcioro. Dziś na kursie zostały tylko trzy osoby... I to jest najlepszy dowód, że z Kalisza trzeba wyjechać, bo w takim środowisku nie można niczego osiągnąć.

Bartosz Dziadek liczy, że znajdzie więcej takich dziewcząt jak Kasia. A konkretnie to potrzebowałby ich od zaraz dwa autokary, bo – wstyd przyznać – w Niemczech również brakuje silnie zmotywowanej młodzieży. A jak już się ktoś taki trafi, to woli zostać informatykiem z pensją początkową 3,8 tys. euro albo zarabiającym niewiele mniej inżynierem. Dlatego polskich pielęgniarek szuka już od prawie trzech lat.

Jego przyszłe pracownice uczą się w kilku szkołach językowych rozsianych po całej Polsce. Na lekcjach szlifują rozmówki: Dlaczego tak dobrze żyje się w Niemczech?

Maria Piechowska, doktorantka nauk społecznych, mimo wielotygodniowego pobytu w Niemczech nie jest właściwie w stanie ocenić, czy żyje się tam dobrze. Odwiedziła ten kraj w specyficznej roli – w ramach realizowanego przez siebie projektu badawczego. W zeszłym roku razem z grupą polskich pracowników wyjechała na zbiór truskawek. Tak jak pozostali, za 250 euro tygodniowo pracowała po 10–12 godzin, przez siedem dni w tygodniu. Zastrzega, że ludzie sami narzucali tak długi czas pracy. A zatrudniający ich bauer dbał, żeby zapewnić im dobre warunki. Dla pracujących w polu była woda. Kiedy ktoś zachorował, dbano, żeby trafił do lekarza. A niesprzedane w przygospodarskim sklepiku warzywa co wieczór za darmo trafiały na polski stół.

Na pytanie, czy w Niemczech żyje się dobrze, nie umiałby rzetelnie odpowiedzieć również żaden z Polaków, którzy zatrudnieni byli przy zbiorze truskawek. Z przeprowadzonych przez Piechowską rozmów wynika, że Polacy nie wykazywali zbyt dużego zainteresowania wymianą doświadczeń z Niemcami, nie dążyli do pogłębionego poznania realiów życia w ich kraju. Hamulcem była nieznajomość języka, strach przed nowością i ośmieszeniem się. Podobnie zachowywali się gospodarze. Obydwie strony żyły w swoich własnych światach, wymieniając się jedynie powierzchownymi gestami sympatii. Na podstawie badań można jeszcze dodać, że gesty sympatii – choć powierzchowne – były raczej szczere. Jedynie niewielka część zatrudnionych Polaków deklarowała niechęć do Niemców. Czy jakieś uprzedzenia mają Niemcy, nie wiadomo, bo projekt ich nie obejmował.

Badanie, w którym uczestniczyła Maria Piechowska, przeprowadzone zostało przez Uniwersytet w Bielefeld i Ośrodek Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego. Po jego podsumowaniu okazało się, że Polacy jeżdżący do prac sezonowych w Niemczech nie wykazują chęci do przeprowadzenia się tam na stałe. Zaryzykowano nawet tezę, że te wyjazdy to nie migracje, ale po prostu praca na odległość. Celem projektu nie było, niestety, porównanie Niemiec i Wielkiej Brytanii. Bez odpowiedzi pozostało więc pytanie, dlaczego Polacy uznają, że do Wielkiej Brytanii można pojechać, nie mając tam żadnych kontaktów, i szukać pracy, a w Niemczech taki model nie występuje. Do Niemiec jeździ się po sieci znajomości. Kategorią, która może wyjaśnić ten fenomen, jest mentalność. Nie wiadomo tylko którego narodu.

Roman Schauder urodził się w Opolu. W wieku 23 lat zrzekł się polskiego obywatelstwa i wystąpił o niemieckie. A cztery lata temu znów wrócił do Opola jako prezes agencji pośrednictwa pracy. Porównując oba narody, sformułowanie „inna mentalność” powtarza jak mantrę. Wysyłanym przez siebie do pracy ludziom mówi zawsze: Pamiętaj, że u Niemca liczy się punktualność, rzetelność i czystość. Osobista i ogólna, czyli czystość stanowiska pracy. Na skali mentalności, jego zdaniem, najwyżej stoją Niemcy, trochę niżej – Polacy, a znacznie niżej – Niemcy wschodni. Dlatego – pomimo sporego bezrobocia we wschodnich landach – jego agencja ma z czego żyć. Jako osoba o niemieckich korzeniach i polskiej młodości Schauder nadal ma problemy ze sklasyfikowaniem polskiej mentalności. Z jednej strony Polacy są pracowici i kreatywni. Polski cieśla szalunkowy, jak trzeba, to zrobi też zbrojenie. Czego jego zachodni kolega z wielu względów by się nie podjął. Ale z drugiej strony – tutaj prezes Schauder cytuje Otto von Bismarcka – „chcesz wykończyć Polaka, to daj mu samemu sobą rządzić”. To w mentalności i nieznajomości języka Roman Schauder upatruje przyczyn, dla których Polacy masowo nie ruszyli i – jak przewiduje – nie ruszą po pracę za Odrę. – Ci Polacy, dla których jest praca w Niemczech, już dawno tam są. Reszta musi popracować nad sobą i swoim niemieckim – mówi.

Marek mieszka w Bremie od trzech lat. Pracuje w międzynarodowej firmie zajmującej się spedycją morską. Kiedy go zatrudniano, niemiecki rynek pracy dla Polaków był zamknięty, lecz jego wręcz proszono, żeby zgodził się tam pracować. Marek tłumaczy to tak: wąska specjalizacja, niszowa branża, świetne kwalifikacje. Przyszły pracodawca skusił go bardzo godziwą pensją (kwota objęta jest tajemnicą handlową) i warunkami umowy. Na zatrudnieniu go tak Niemcom zależało, że firma załatwiała za niego formalności w urzędzie pracy. Warunkiem wydania zgody na zatrudnienie Polaka było udowodnienie, że nie ma chętnego do pracy Niemca o podobnych kwalifikacjach. Dla pewności w opisie wymagań pracodawca dopisał, że przyszły kandydat musi jeszcze znać język polski i rosyjski. Po dwóch dniach poszukiwań urząd pracy skapitulował i wydał zgodę na zatrudnienie Marka. Jak mu się tam żyje? Tak samo jak w Polsce, tyle że w pracy mówi po angielsku. Poza pracą po niemiecku. A dwa razy w miesiącu po polsku, bo często przyjeżdża do rodzinnego miasta.

Kibicuje na przemian Darłowii Darłowo i Werder Bremie. Dzieci uczą się w niemieckiej szkole. Nie mają większych problemów. On też. Z niemieckimi kolegami grywa w piłkę i grilluje. Szybko go zaakceptowali. Jest taki sam jak oni: dobrze ustawiony, dobrze wykształcony, często uśmiechnięty.

Bożena, kiedy pojechała opiekować się swoją pierwszą niemiecką staruszką, zastanawiała się bezustannie, dlaczego ci Niemcy tak ciągle się uśmiechają. Na początku to ich ciągłe uśmiechanie się Bożenę bardzo denerwowało. Ale pomyślała, że gdyby miała 5 tys. euro emerytury, to też ciągle by się uśmiechała. Bożena zarabiała niecały 1 tys. euro i była to najwyższa pensja w jej życiu. Oprócz uśmiechania się denerwowała ją jeszcze ta niemiecka skrupulatność i porządek. Ale kiedy wróciła do domu, to zasłonki w kuchni założyła takie od parapetu do pół okna, na wzór niemiecki. Do tego na parapecie koniecznie gliniana gąska, kwiatek w białej doniczce i jakiś kolorowy element, który podkreśla harmonię i porządek. Bo porządek musi być. Jak Matilde tak mówi, to Bożenę to denerwuje. Ale później przyjeżdża do Polski i sama tak mówi. Matilde to obecna pracodawczyni Marzeny.

W przeciągu zaledwie trzech lat jej wyjazdów do Niemiec już piąta. Pięć różnych oblicz starości. Jedno bardziej przygnębiające od drugiego. Alzheimer, parkinson, demencja starcza, cukrzyca połączona z astmą. Ale Bożena nie dzieli ludzi na choroby, tylko na charaktery. Ta była miła, następna zbzikowana przez chorobę, to się nie liczy, tamta taka sobie, a tej to nigdy nie zapomni, bo tak jej dała w kość. Matilde też do łatwych nie należy. Pierwszą dawkę leków trzeba jej podać o 5.30. Mogłaby je wziąć sama, ale mówi, że od czego ma Polkę? Ostatnią o 23.30 też trzeba podać, w międzyczasie ugotować, posprzątać, poprasować. A gdy widzi, że się nudzisz, to każe trawnik kosić. Koszenia trawnika nie ma w umowie, ale Matilde tym się nie przejmuje. Płaci, więc wymaga. Wymaga tyle, że do niej nie jeździ się na trzy miesiące bez przerwy jak do innych. Żadna z dziewczyn tyle nie wytrzymuje. Do Matilde jeździ się na miesiąc, góra dwa. I zmiana. Można zjechać do domu. Pozałatwiać sprawy. Albo po prostu trochę odpocząć. Ale Bożena już od kilku lat nie odpoczywa, bo ciągle myśli. I to myślenie ją wykańcza.

Kiedyś życie Bożeny było inne. Na centrali telefonicznej w cukrowni praca była przyjemna. Ale jak dojrzewał burak cukrowy, to wszystkie ręce na pokład. Bożena stawała przy taśmie na pakowalni. Mieszkanie od cukrowni dostała zaraz za płotem. Nagrody roczne były. Aż przyszedł Niemiec i cukrownię wykupił. Rządzili interesem tak dziwnie, że pracownicy się za głowę łapali. Jeszcze się łudziła, że przecież cukier i chleb ludzie zawsze kupią. Bożena nie doczekała swojej 24 kampanii cukrowniczej. Zwolnili ją w 2008 r., na krótko przed zamknięciem zakładu. Mieszkanie od cukrowni, z którego kiedyś tak się cieszyła, okazało się pułapką, bo syndyk straszył, że sprzeda dom razem z lokatorami. To wtedy zdecydowała, że pojedzie do pracy do Niemiec, bo inaczej na to wszystko nie zarobi. Pierwszy raz pracowała nielegalnie. Na podmianę za koleżankę. Bez języka, w obcym mieście i kraju, ciągle chciało jej się płakać. Jej pierwsza podopieczna miała kiedyś pasmanterię. Mąż był wojskowym. Ale o jego przeszłości się nie rozmawiało.

Do następnych kobiet jeździła już legalnie. Niby Polakom nie można było jeszcze pracować w Niemczech, ale co piątek setki busików kursowały w tę i z powrotem. Jedne pełne – te z kobietami do opieki nad starszymi. Drugie puste – to te, co jechały po budowlańców, bo budowlańcy mają powroty na weekendy w kontrakcie. Niemka nie pójdzie za 1 tys. euro opiekować się starszą osobą od rana do wieczoru. Polce łatwo więc dostać pozwolenie na pracę. Z budowlańcami też jest problem, więc Polacy dostają pozwolenia. Brakuje też informatyków, to i im wydawali. Ale informatyk dobrze zarabia i w kraju. Więc Bożena jeszcze nie widziała busika dla informatyków.

Busik zabiera z reguły dziewięć osób. Jedni śpią, inni mają ochotę porozmawiać. Kiedy Bożena słuchała opowieści dziewczyn, to miała wrażenie, że Bóg z oszczędności napisał ich życiorysy przez kalkę. Samotnie wychowujące dzieci, lat około 50, wykształcenie średnie albo zawodowe. Zwolnione z dużych zakładów pracy mieszczących się w małych miejscowościach. Ostatnim razem dyskusja była ożywiona, bo dziewczyny zastanawiały się, co zmieni się w ich życiu po otwarciu rynku pracy. Koło Drezna doszły do wniosku, że właściwie nic. Żadna nie zna języka na tyle, żeby samej przekopać się przez formalności. Zresztą niektóre próbowały zatrudnić się bez pośredników i napotkały mur. Niemcy wolą zapłacić więcej i mieć pewność, że agencja znajdzie im najlepszych ludzi, a w razie czego szybko zaproponuje zastępstwo. Dlatego pomimo wszystko za miesiąc Bożena znów wsiądzie w busa i pojedzie do Matilde. Tylko obiecała sobie, że tym razem trawnika nie skosi.

Prawo pod Polaka

1 maja 2011 r. po siedmiu latach okresu ochronnego Niemcy otworzyli swój rynek pracy dla Polaków. Wcześniej polskie media spekulowały na temat masowych wyjazdów do Niemiec, zaś niemieckie zastanawiały się, czy na ubogim w specjalistów polskim rynku pracy uda się znaleźć odpowiednią liczbę osób do zatrudnienia w Niemczech. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, przed 1 maja 2011 r. w Niemczech zatrudnionych było 415 tys. Polaków. Przed otwarciem rynku pracy rząd niemiecki przygotował kilka zmian legislacyjnych, które mają na celu głównie wyeliminowanie dumpingu płacowego ze strony pracowników z nowej Unii. Specjaliści z polskiej ambasady opracowali prawie 90-stronicowy dokument na temat stanu prawa w Niemczech. Można tam znaleźć informacje na temat form zatrudnienia, podatków, ubezpieczeń: www.berlin.trade.gov.pl

Polityka 21.2011 (2808) z dnia 17.05.2011; Kraj; s. 29
Oryginalny tytuł tekstu: "U sąsiadów"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną