Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Życie pozaringowe

Jerzy Kulej nie żyje. Przeczytaj nasz reportaż o mistrzach boksu

Leszek Drogosz (78 l.) - mistrza Europy z 1953 r. kibice nieśli z dworca do domu na ramionach. Trzykrotny olimpijczyk: Helsinki (1952), Melbourne (1956), Rzym (1960), gdzie zdobył brązowy medal. Po karierze bokserskiej, filmowa. Mieszka w Kielcach. Leszek Drogosz (78 l.) - mistrza Europy z 1953 r. kibice nieśli z dworca do domu na ramionach. Trzykrotny olimpijczyk: Helsinki (1952), Melbourne (1956), Rzym (1960), gdzie zdobył brązowy medal. Po karierze bokserskiej, filmowa. Mieszka w Kielcach. Maciej Niesłony / Polityka
Olimpijscy mistrzowie boksu – pół wieku później.
Janusz Gortat (63 l.) - zdobywca brązowych medali w Monachium (1972) i Montrealu (1976). Papa Stamm o nim: bokser z charakterem. Ojciec Marcina, koszykarza NBA. Emeryt, zawsze aktywny w działaniach PZB. Mieszka w Warszawie.Maciej Niesłony/Polityka Janusz Gortat (63 l.) - zdobywca brązowych medali w Monachium (1972) i Montrealu (1976). Papa Stamm o nim: bokser z charakterem. Ojciec Marcina, koszykarza NBA. Emeryt, zawsze aktywny w działaniach PZB. Mieszka w Warszawie.
Kazimierz Szczerba (57 l.) - dwukrotny brązowy medalista: w Montrealu (1976) i Moskwie (1980). Pięściarski szermierz, wzorował się na Drogoszu. Trener sekcji juniorów w CWKS Legia Warszawa.Maciej Niesłony/Polityka Kazimierz Szczerba (57 l.) - dwukrotny brązowy medalista: w Montrealu (1976) i Moskwie (1980). Pięściarski szermierz, wzorował się na Drogoszu. Trener sekcji juniorów w CWKS Legia Warszawa.

Jedna kadencja i już trzy pogrzeby. Taka moja dola, wzdycha Jerzy Rybicki, prezes Polskiego Związku Bokserskiego, mistrz olimpijski z Montrealu (1976 r.), ostatni pięściarz ze słynnej stajni trenera Feliksa Stamma, zwanego Papą. W funkcję prezesa wpisany ma przykry obowiązek. Pożegnał już wielkich mistrzów pięściarstwa: dwa lata temu Artura Olecha; Kazimierza Paździora wiosną 2011 r., a 5 listopada – Tadeusza Walaska. Leszek Drogosz, z którym – wraz z Jerzym Kulejem – wybrali się na grudniowy benefis półwiecza kariery Daniela Olbrychskiego, aktora znanego i z tego, że przyjaźni się z bokserami i lubił czasami samemu mierzyć się z ringowymi sławami, no więc Drogosz w trakcie hucznej imprezy uśmiechnął się melancholijnie do prezesa: no to, bracie, i mnie pochowasz. Kadencja prezesa Rybickiego ma trwać do końca 2012 r.

Na tym benefisie pierwszy uściskał jubilata właśnie Leszek Drogosz; skądinąd też gwiazdor ekranu. Następny był Jerzy Kulej. Jerzy Rybicki miał wręczyć rękawice z autografami pięściarzy olimpijczyków. Nie zdążył. Pamięta tylko, że błyskawicznie wcisnął owe rękawice osłupiałemu jubilatowi (ten utrzymywał później, że było odwrotnie), i już łapał osuwającego się Kuleja. Jedyny dwukrotny polski mistrz olimpiad, z Tokio (1964 r.) i Meksyku (1968 r.), prawdziwy gladiator, nigdy niepowalony ciosem przeciwnika, i tym razem nie runął na deski, tyle że w tym wypadku sceniczne.

Rybicki, ostatni polski pięściarski mistrz olimpijski, domysły, że Kulej wzruszył się i zasłabł, bo się przejął obecnością świetnego audytorium, gdzie to i pan prezydent, i pan premier, kwituje pobłażliwym uśmiechem: Jurek? Ten twardziel? Tuż przed olimpiadą w Meksyku, na zgrupowaniu w Zakopanem, napadniętemu Kulejowi zdarzyło się położyć w krótkiej bójce czterech kolegów z resortu (reprezentował pion gwardyjski). Od szefa resortu usłyszał: albo wracasz ze złotem, albo wyrzucenie z milicji i prokurator. Zdobył, jako jedyny polski bokser, drugie złoto.

Na feralnym benefisie dwaj pięściarze mieli – jak w publikatorach relacjonowano wydarzenia – obdarować aktora swoimi medalami olimpijskimi. Jerzy Rybicki kręci powątpiewająco głową. Jest przekonany, że koledzy przygotowali na tę okazję repliki oryginalnych trofeów. Przecież żaden mistrz olimpijski w życiu nie odda najcenniejszej swojej pamiątki, złotego certyfikatu zasłużonej dumy. No, chyba że jest po temu naprawdę poważny powód, jakaś szczególnie przeżywana intencja.

Trudny, ale charakter

Jan Szczepański nie miał prostej drogi do tytułu olimpijskiego mistrza. Dlatego gdy już nim został, złoty medal zawiesił w kościele w rodzinnej miejscowości w podzięce, że zdołał wyjść z niezłych tarapatów. Zaczął z zapałem i świetnymi widokami na przyszłość, ale potem nadszedł czas, kiedy wszystko szło jak po grudzie. A to przez niezrozumiałe dla medyków właściwości serca mistrza z Monachium (1972 r.). Poza ringiem łomotało jak przed zawałem, w ringu pracowało bez zarzutu, jak dzwon. Lekarze to wykluczali boks, to znów nie widzieli przeciwwskazań, by go uprawiał. Za lekarzami tracili orientację ówcześni działacze. Rozliczano ich z wyników, a tu kompletne rozchwianie decyzyjne.

Taka kołomyja trwała niemal pięć lat najlepszych dla każdego pięściarza. To był bardzo zły czas, Szczepański sam przyznaje, na granicy wykolejenia. Kiedy mógł wrócić do boksowania już bez żadnych zastrzeżeń, miał prawie 30 lat, a działacze podnieśli z kolei lament, że za stary. To wszystko nie mogło nie mieć wpływu na stan psychiczny pięściarza. Nerwy miał tuż pod naskórkiem. Rychło skrojono mu kostium nerwusa, nieobliczalnego, niesfornego, pechowca. Ja mam trudny charakter – mówi o sobie z zaciętym uśmieszkiem – ale jak coś postanowię, nie odpuszczam.

Bez mała dwa lata później był już mistrzem Europy i po raz kolejny został mistrzem Polski. To był pamiętny turniej. Gwizdy ogłupiałej katowickiej publiki sprawiły, że cisnął w tłum mistrzowską szarfę. Dożywotnia dyskwalifikacja została anulowana już po paru miesiącach – zbliżała się olimpiada w Monachium. W jego kategorii wagowej nie było lepszego. Zdobył złoty medal, ale – jak się okazało – nawet to nie wystarczyło, by działacze zmienili o nim opinię. Nie trzeba było długo czekać – wspomina z owym zaciętym grymasem – żeby sytuacja się odwróciła: to ja straciłem do nich zaufanie.

Kompletnie ostygło mu serce do boksu i tego całego pięściarskiego światka. Chciał normalnie, spokojnie żyć, zająć się rodziną. I zgodnie z tamtym postanowieniem dziś jeszcze niechętnie bierze udział w różnych środowiskowych imprezach. Mówiono o nim, że przeciwnikowi trudno było go trafić. Ta cecha mu pozostała. Wydaje się być w ciągłym uniku, spięty, czujny, nieufny.

A jak było przez te długie lata? Nie było łatwo, imał się różnych zajęć – nigdzie nie zagrzał miejsca. Zawsze napatoczył się jakiś cymbał i nie mógł sobie odmówić: Te, popatrz, mistrz, he, he… Na takie odzywki reagował natychmiast, stanowczo i bardzo skutecznie.

Kozak na pokucie

Nawet w imponującej galerii polskich legend pięściarskich biografia Mariana Kasprzyka jest wyjątkowa: od więzienia i dożywotniej dyskwalifikacji do złotego medalu na olimpiadzie w Tokio (1964 r.) i filmu o nim. Czasy niebywałej popularności pięściarzy wspomina tak: No, nie można było wejść do restauracji, żeby coś zjeść. Już od progu zaczynały się spocone uściski kibiców i wędrówki do baru. A potem ta historia z narzeczoną, do której zaczął się przystawiać jakiś dzielnicowy. Jeden sierpowy i cztery lata w odosobnieniu. I dożywotnia dyskwalifikacja. Na szczęście zbliżała się olimpiada i papa Stamm nie mógł pozwolić, by w jego kadrze zabrakło takiego talentu. Konkurentem Kasprzyka w tej kategorii był Leszek Drogosz, ale w przedolimpijskim sparingu Czarodziej Ringu, bo taki miał przydomek, padł na matę. I sam oznajmił, że do Tokio powinien jechać jego młodszy rywal.

Potem był olimpijski finał ze złamanym kciukiem. Marian Kasprzyk, 72 lata, zrywa się z fotela i demonstruje, jak wyprowadzał feralny cios, jakby nie minęło prawie pół wieku. Pamięta, że w długiej podróży z Tokio ani na chwilę nie mógł odczepić się od Bohdana Tomaszewskiego, który wypytywał o wszystko. Dopiero później olimpijczyk dowiedział się, że to będzie o nim film. Jego postać w filmie Juliana Dziedziny „Bokser” z 1965 r. zagrał Daniel Olbrychski, a do tej roli ćwiczył aktora Leszek Drogosz, który zagrał tam samego siebie.

Po latach aktor tłumaczył się mistrzowi z Tokio, że był wtedy młody i dał się namówić na pewną nierzetelność. Chodzi o scenę, kiedy Olbrychski-Kasprzyk zasadza się na Drogosza na wydmach z kastetem. Marian Kasprzyk krzywi się: Jakie wydmy, jaki kastet, miałem go na deskach dwa razy, w obecności Stamma, po co by mi była taka łobuzerka…

Historia na ekranie kończy się olimpijskim triumfem, ale poolimpijskie życie w realu wcale nie było takie filmowe. Było z Kasprzykiem już krucho, ja tu prawie nie mam nic, poklepuje się po brzuchu; że żyje, to cud. Była też długa choroba i śmierć żony. Było i to, co on sam tak wyjaśnia: są faceci, którym nawet po zaszyciu pół literka nie robi różnicy. Zaprzyjaźniony lekarz jednak nie poddawał się, powiedział: Trzeba sięgnąć po inny specyfik. I wręczył mu różaniec. Największy kozak polskiego boksu dwa lata uczył się modlić. Aż pewnego dnia, wspomina, poczuł się jakoś tak zupełnie inaczej, spłynęły na niego, mówi, błogi spokój i radość.

Teraz każdy dzień jest jasny, same dobre myśli, ma ochotę chodzić i śpiewać, ale zbyt często tego nie robi, bo mówiliby, że Kasprzyk przez to boksowanie całkiem sfiksował. Od dawna jego pasją jest nizanie różańców z koralików w barwach olimpijskich. To taka moja pokuta, wyjaśnia, a złoty medal mistrza olimpijskiego w podzięce za cud życia i łaskę spokoju podarował Pani Jasnogórskiej.

Boks patriotyczny i trendy

Dekadę wcześniej przed Tokio, choć bokserzy byli wówczas prawdziwymi idolami, filmów o nich nie kręcono. Zawody sportowe, a już szczególnie pięściarskie, to była niezła okazja do porachunków z sąsiadami. Na ringu buzowały ambicje patriotyczne. Bo w tamtych czasach tylko bokser miał prawo bezkarnie lać Ruska czy Niemca po pysku… Do historii przeszedł turniej z okazji 30-lecia PZB w 1953 r. Ekipa radziecka przywiozła ze sobą własnych sędziów, co nie mogło nie doprowadzić do awantury. To, co się działo w Hali Gwardii, rzetelnie opisał w „Przekroju” Leopold Tyrmand, za co natychmiast wyleciał z roboty. Okrzyki: „Bij za Katyń, za nasz węgiel, zabij go, bo przegrasz”, skończyły się tym, że ubecja ciężarówkami wywiozła za miasto połowę rozjuszonej widowni.

Demonstracja sympatii dla bokserów to był wręcz patriotyczny obowiązek. Bokserów podziwiano, kochano, dosłownie noszono na rękach, jak Leszka Drogosza, kiedy po zdobyciu pierwszego z trzech tytułów mistrza Europy w rodzinnych Kielcach na ramionach kibiców wędrował z dworca kolejowego do domu. Każdy szanujący się inteligent, literat, aktor, artysta i tym podobny musiał pochwalić się choćby bliską znajomością z bokserem. W kultowym filmie Wajdy „Niewinni czarodzieje” czym się zajmuje protagonista? – gra jazz na perkusji i jest lekarzem ekipy bokserskiej. Publika i na meczu bokserskim w Hali Gwardii, i na koncercie w zrujnowanych piwnicach jest równie rozentuzjazmowana. Wspomniany Tyrmand na przykład przedstawiał się: Ja jestem bokser, pijak i dziwkarz. W takiej kolejności. To było trendy, cool, wyczesane.

Wszystko przez sprinterkę

Chyba tylko w Polsce tamtego czasu mógł się pojawić zupełnie wyjątkowy złoty medal olimpijski, tyle że dużo większy, cięższy i bardziej złoty niż te regularne. I który też był ofiarowany w szczególnej intencji, ale zupełnie innej natury. Ufundowany przez rozgoryczonych polskich kibiców dla Tadeusza Walaska za olimpiadę w Rzymie w 1960 r.

W walce o złoto przyszło Walaskowi walczyć z Amerykaninem Edwardem Crookiem. Do końca swych dni, gdy tylko pojawiała się okazja do wspominania, powtarzał z głębokim przekonaniem: Wygrywałem i byłbym wygrał, gdyby nie ta Wilma Rudolph. Narzeczona Amerykanina, wielka sława olimpijskiej bieżni, miała już za sobą dwa złote medale, a do zdobycia jeszcze pewny trzeci, i przyszła popatrzeć, jak walczy jej chłopak. Wszystkie kamery, reflektory, wszystkie głowy, również sędziów, z ringowym włącznie, odwróciły się w jej stronę. Tadeusz Walasek przegrał jednym głosem, sędziego gdzieś z Afryki. Do końca życia nie miał wątpliwości, że to był prezent dla czarnoskórej piękności… Zresztą podobnego zdania była wtedy i widownia w Palazzo dello Sport. Pół godziny nie milkły gwizdy, tupanie; na ring posypały się jabłka, pomarańcze. A na zapleczu czekał już na swoją kolej Zbigniew Pietrzykowski. To miała być druga walka tego dnia, która zapisała się w pamięci i widowni, i polskich kibiców, i samego pięściarza.

Pech giganta

Zbigniew Pietrzykowski, mistrz nad mistrze, w Polsce nie miał sobie równych. Rekordzista – 136 pojedynków krajowych i wszystkie wygrane, rzadko walczył pełne trzy rundy, często wygrywał walkowerem. 11 tytułów mistrza Polski; cztery złote medale i jeden brązowy w mistrzostwach Europy, trzy olimpiady i trzy medale. Mniej utytułowani pięściarze zdobywali olimpijskie złoto, jemu jednak nie było to dane. Taki pech. Na drodze do triumfów olimpijskich dwukrotnie stanęli mu dwaj najlepsi bokserzy świata, jeden ówczesnej, drugi następnej pięściarskiej epoki: Laszlo Papp w Melbourne (1956 r.) i Cassius Clay, czyli nie kto inny, tylko późniejszy Muhammad Ali, w Rzymie (1960 r.).

Olimpiada w Rzymie, walka o złoty medal, pół wieku temu, dziś na DVD. Mistrz w skupieniu, który to już raz, ogląda ten pojedynek, ale sprawia wrażenie, że nie po to, by przywoływać zatarte w pamięci obrazy i emocje. Przeciwnie, wydaje się, że pamięta wszystko, sekunda po sekundzie, i wciąż analizuje, gdzie popełnił błąd, gdzie był gorszy od rywala, i po kolejnych rundach powtarza tylko spokojnie, ale z nutką zdziwienia: No, tej na pewno nie przegrałem. Obraz znika – pozostaje, jak za każdym razem, grymas niedowierzania.

Które z przebogatej kolekcji trofeów ceni sobie najbardziej? Zbigniew Pietrzykowski nie odpowiada i wydaje się, że wędruje pamięcią gdzieś daleko w czasie i przestrzeni… Sześć lat po tym, jak zakończył pięściarską karierę, jego rywal z Rzymu, Muhammad Ali, arcymistrz wszechwag i wszech czasów, z którym walczył jak równy z równym i który dla niego do dziś pozostaje Cassiusem Clayem, stoczył pod rozgwieżdżonym niebem równikowej Afryki pojedynek (z George’em Foremanem), uznany potem za siódme największe wydarzenie sportowe świata.

Pół wieku później

Smutne wydarzenie na benefisie aktora, z Jerzym Kulejem w roli głównej, Jerzy Rybicki jest gotów uznać, paradoksalnie, za mogące przynieść pozytywny skutek. Kto wie, może w tym nieszczęściu chodziło właśnie o to, żeby zwrócić uwagę na los starych mistrzów?

Wiesław Rudkowski, wicemistrz pięściarski z olimpiady w Monachium w 1972 r., działa w komisji współpracy z olimpijczykami przy Polskim Komitecie Olimpijskim i dobrze wie, że pomoc, jaką mogą organizować i ofiarować, jest tyleż niezbędna, co wciąż nie dość wystarczająca; nie dość regularna i na czas.

To są pieniądze pochodzące z Ministerstwa Sportu, zwane dofinansowaniem, nic zatem dziwnego, że procedura występowania o nie i przyznawania jest, niestety, zbiurokratyzowana. Bywa więc, że potrzebujący, powodowani bądź dumą, bądź zniecierpliwieni nieuniknioną mitręgą, nie dość chętnie sami zgłaszają się po pomoc. Najczęściej zatem o takie wsparcie dla olimpijczyków występują lokalni działacze sportowi, macierzyste kluby, środowiskowe grupy sympatyków.

Ponad 10 lat temu mistrzowie olimpijscy, wśród nich m.in. Józef Grudzień i Wiesław Rudkowski, zainicjowali w PKOl starania o godziwe wsparcie dla medalistów. W 2000 r. Sejm przyjął ustawę o świadczeniach olimpijskich – trochę ponad 2300 zł miesięcznie. Pierwotnie miały być corocznie rewaloryzowane do średniej krajowej. Niestety, za kolejnych rządów jakoś zapominano o tym. Teraz grupa olimpijczyków, w tym samym niemal składzie, rozpoczęła następną batalię – o przestrzeganie tego przyrzeczenia.

Wielcy mistrzowie w ringu prawie zawsze wygrywali. Poza nim bywało różnie. Nigdy jednak żaden z nich nie podnosił rzuconego ręcznika nawet wtedy, gdy w narożnikach życia nie było już trenera. Według arcymistrza Pietrzykowskiego, bokserski ring to najlepsze miejsce na sprawdzian charakteru. Jeśli jesteś dobry między linami, to lepiej czy gorzej, ale dasz sobie radę i potem w życiu pozaringowym.

Polityka 02.2011 (2841) z dnia 11.01.2012; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Życie pozaringowe"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną