Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Stan napięcia

Czy nasi sportowcy są dobrze przygotowani do igrzysk?

Treningowy rekord Piotra Małachowskiego w rzucie dyskiem to 70,62 m. Na oficjalnych zawodach nigdy nie przekroczył 70 m. Treningowy rekord Piotra Małachowskiego w rzucie dyskiem to 70,62 m. Na oficjalnych zawodach nigdy nie przekroczył 70 m. Leszek Zych / Polityka
Występ na igrzyskach to często kilka, kilkanaście minut. Przedtem są setki godzin treningu – zażartej walki z własnym organizmem.
Trener Mariusz Kosman o Magdzie Piekarskiej: - Nie ma dla niej niewygodnej rywalki. Na planszy jest opanowana. Tylko że o połowie jej przeciwniczek w Londynie można powiedzieć to samo.Leszek Zych/Polityka Trener Mariusz Kosman o Magdzie Piekarskiej: - Nie ma dla niej niewygodnej rywalki. Na planszy jest opanowana. Tylko że o połowie jej przeciwniczek w Londynie można powiedzieć to samo.
Przemysław Miarczyński: - Pracowałem bardzo ciężko, więc sił mi nie braknie. Co może mi przeszkodzić? Choroba, błąd taktyczny albo nieodpowiedni dobór sprzętu.KAY NIETFELD/EPA/PAP Przemysław Miarczyński: - Pracowałem bardzo ciężko, więc sił mi nie braknie. Co może mi przeszkodzić? Choroba, błąd taktyczny albo nieodpowiedni dobór sprzętu.

Aneta po szoku

Poznański tor regatowy Malta: szaro i mokro. Kajakarka Aneta Konieczna (trzykrotna medalistka olimpijska; Londyn to jej piąte igrzyska) ma w planie na dziś (czwartek) 10 km tzw. wody ciągłej, czyli trening regeneracyjny – zwalnianie obrotów po trzech dniach ostrego wycisku.

Treningowy plan Anety wygląda tak: poniedziałek, środa i piątek – dwa razy po 2 godziny; wtorek i sobota – raz, 3 godziny; czwartek i niedziela – raz, 2 godziny. Budowanie formy i starty zabierają jej 11 miesięcy w roku, przeważnie od września do końca lipca. – W Wigilię i Nowy Rok też przychodzimy. Nie ma przebacz. Cały świat tak robi – mówi trener Dariusz Bresiński.

Ostry wycisk oznacza: trening siłowo-wytrzymałościowy z ciężarami i na ergometrach oraz biegi, a na wodzie – prawdziwa młócka, czyli 22 sekundy wyścigu powyżej tempa, którym Aneta pływa na zawodach, potem 44 sekundy przerwy i cztery powtórki w tym samym rytmie. Po takiej sekwencji 8 minut przerwy na względne dojście do siebie i jeszcze cztery identyczne serie. – Niektórzy po takiej dawce mdleją, wymiotują – opowiada trener. – Anetę czasami zatyka, łapie powietrze jak astmatyczka. Jeśli chodzi o intensywność i wysiłek, jaki trzeba włożyć w trening, to z kajakarzami mogą się równać chyba tylko kolarze i triathlonowcy.

Jednak Aneta wycisku się nie boi. Najbardziej nie lubi ćwiczenia startów, a w jej specjalności – dwójce na 500 m, w parze z Beatą Mikołajczyk – to podstawa. – Po 25 latach pływania powinnam to umieć jak paciorek. A ja się za każdym razem spinam. Wszystko mnie rozprasza. Kto w blokach zostaje, potem musi gonić, a to nie jest komfortowa sytuacja. Ale trener Bresiński, słysząc narzekania swojej podopiecznej, uśmiecha się, bo wie, że to nieuleczalny pesymizm perfekcjonistki. – Od jakiegoś czasu Aneta bierze udział w treningach koncentracji. I jest w blokach coraz spokojniejsza, skupiona, jej czas reakcji się poprawił. Tak może znaleźć te skrawki sekund, które potem na mecie decydują o kolorach medali.

Aneta otwarcie mówi, że do Londynu jedzie po złoto – tylko takiego medalu jej w kolekcji brakuje. I planu się trzyma, mimo że jej przygotowania wywróciły się do góry nogami. Trzy miesiące temu wykryto u niej raka. 23 maja przeszła zabieg wycięcia guza, wypadła z rytmu na dwa tygodnie. Bresiński mówi, że pierwszy szok trwał krótko. Aneta pokazała, że nie zamierza odpuścić, więc przykroili plany do rzeczywistości, a potem, jak zwykle, patrzyli na treningach, co pokazał stoper. – Jest dobrze. To twarda dziewczyna. Urodziła dwójkę dzieci, a mimo to wróciła do sportu. Teraz ta operacja. W tym roku już się więcej zrobić nie dało. Nie mieć do siebie pretensji o to, jak się pracowało – to już bardzo dużo.

Krzysztof zmotywowany Ligą

Spała, ośrodek przygotowań olimpijskich. Przy końcowej linii siatkarskiego boiska, na wysokim podeście, ustawiono serwisowy automat, który wygląda jak mała armata. Gdy wypluwa piłkę, słychać zdławiony dźwięk, a żółto-niebiesko-biała kula opada w locie koszącym wprost na reprezentacyjnego libero Krzysztofa Ignaczaka. Ten odbija jedną piłkę po drugiej, starając się trafić mniej więcej w środek siatki, miejsce zarezerwowane dla rozgrywającego. Armata się nie męczy, koszulka libero ciemnieje od potu.

Reprezentacja siatkarzy grała i trenowała non stop przez prawie trzy miesiące. – Nie czarujmy się, mamy już siebie z lekka dość – przyznaje Ignaczak. – Zdarzają się spięcia, warknięcia. Nie wszyscy się kochamy, cała sztuka to umieć się wznieść ponad podziały, gdy jesteśmy na parkiecie.

Finał Ligi Światowej wygrali w wielkim stylu, znawcy uważają, że mogą sięgnąć w Londynie po złoto. Krzysztof mówi, że żadnego z kolegów nie posądzał o brak motywacji do treningów, ale taki bodziec jak wygrana w Lidze Światowej nie mógł przyjść w lepszym momencie. – Każdy z nas ma czasem tak, że po kolejnym „padnij” już nie ma siły na „powstań”. A zwycięstwo to najlepsza motywacja.

Jego zdaniem, bycie częścią drużyny ma również tę zaletę, że chwile słabości mogą ujść płazem. – W sportach indywidualnych jak ktoś jest przygotowany na 90 proc., to nie wystarcza. U nas można sobie pozwolić na mały kryzys, pod warunkiem że koledzy poratują w potrzebie, wezmą ciężar gry na siebie. Ale będąc w grupie nie da się na treningach obijać. Kto się miga, zostanie przywołany do porządku.

Piotr skupia się i rozluźnia

60 kg – informuje Piotr Małachowski napotkawszy pytające spojrzenie o ciężar sztangi, którą zarzucił na ramiona, by zacząć młócić powietrze energicznym skrętami tułowia. – Mógłbym dźwignąć 150, tylko po co? Nie przychodzę na siłownię dla bicia rekordów, ale porozciągać się i wypracować szybkość, która potem przyda się w kole – dodaje dyskobol.

A jego trener Witold Suski komentuje: – Łatwo mu mówić, bo on tę swoją niedźwiedzią siłę ma naturalną. Na najwyższym poziomie utrzymuje się u niego przez jakieś 6–7 tygodni, mniej więcej dwa razy dłużej niż u rywali.

Rzucanie dyskiem na igrzyskach rozłożone będzie na dwa dni – najpierw eliminacje, potem konkurs. Niemal rok trzeba harować, aby trafić z formą w punkt. – Z tym trafieniem jest jak z szukaniem miłości życia – trudna sprawa – konstatuje Małachowski. Byłoby łatwiej, gdyby nie kontuzje. Akurat u Piotra jak nie palec, to plecy, przepuklina albo kolano. – Przez operację kolana zaczęliśmy dwa miesiące później niż zwykle. I idziemy na skróty – kręci głową Witold Suski.

Mimo to na majowym mityngu w Halle Małachowski rzucał daleko i swobodnie. Pomyślał nawet, że w tak wysokiej formie w tym okresie sezonu jeszcze nie był. Ale kilka tygodni później strzyknęło w plecach (wysunął mu się dysk, nomen omen) i trzeba było zmieniać plany. – Pokrzyżować szyki wcale nie musi kontuzja, która zwala z nóg. Wystarcza uporczywy ból. Bo podświadomość podpowiada: ćwicz tak, żeby go ominąć. I tak się robi, wpajając sobie złe nawyki. A wtedy technika leci – mówi markotny, bo dopiero co stracił kilka dni przez uraz ramienia.

Żeby dyskiem rzucić po medal, w kole trzeba być jednocześnie skupionym i rozluźnionym, a do tego w niecałe dwie sekundy odtworzyć idealny ruch, zakodowany przez tysiące powtórzeń. Niedawno Piotr z trenerem Suskim doszli do wniosku, że trzeba próbować na treningach rzutów dyskiem 2,5-kilogramowym (na zawodach rzuca się o 0,5 kg lżejszym) – wtedy ruch w kole trwa jakieś pół sekundy dłużej niż normalnie. – Wszystko po to, by mieć więcej czasu na korygowanie błędów. A jak się już wypracuje ten automatyzm, to trzeba tylko odtworzyć go z lżejszym dyskiem. Kaszka z mleczkiem, co? – uśmiecha się Małachowski.

Ogólnie jednak nie jest mu do śmiechu – wie, że powinien więcej rzucać dyskiem, ale się nie dało – przez deszcz. Rzucanie na śliskim to proszenie się o nieszczęście. A w Polsce nie ma ani jednego zadaszonego koła.

Wszystko, czego potrzebujemy, to kilka słupów i dach, żeby pod nogami było sucho. Mieli zbudować coś takiego w Spale. Widziałem projekt: istny pałac. Na razie nie zbudowali wcale, bo za drogo – narzeka trener Suski.

Damian i mali niewywrotni

Ostatnie dni zapaśnika Damiana Janikowskiego przed startem w Londynie to zbijanie wagi do wymaganych 84 kg oraz walki, walki i jeszcze raz walki. Żeby był z nich pożytek, trzeba wymagających rywali, a Damian, ubiegłoroczny wicemistrz świata, ma z nimi w kraju problem.

Więc trener kadry zapaśniczej w stylu klasycznym Ryszard Wolny (mistrz olimpijski z Atlanty) stawał na głowie, by znaleźć dla swojego podopiecznego jak najlepszych przeciwników. Spotykał się, dzwonił, namawiał, zapraszał na wspólne zgrupowania do Polski. I choć Janikowski twierdzi, że wszystko mu jedno, z kim będzie się siłował na macie o olimpijski medal, Wolny dobrze wie, że Damian, jak każdy, dzieli przeciwników na bardziej i mniej wygodnych. Nie leżą mu mali, krępi, niewywrotni. – Damian w starciach z nimi niepotrzebnie przechodzi do obrony, staje się pasywny, co nie jest przez sędziów dobrze widziane – informuje trener.

Mali, krępi, niewywrotni, a na dodatek jeszcze lubiący na macie atakować są m.in. Amerykanie, więc jakiś czas temu Janikowski z trenerem wybrali się za Ocean na rozpoznanie bojem. Potem Wolny negocjował przyjazd na sparingi do Cetniewa Andrei Minguzziego – mistrza olimpijskiego z Pekinu. – Do Londynu się nie zakwalifikował. W wadze do 84 kg konkurencja jest bardzo mocna. Do złota będzie ok. 10 kandydatów – dodaje Wolny.

Do swojej sportowej profesji Damian ma podejście Małyszowe – nie myśleć za daleko w przód. Teraz może powiedzieć, że liczy się tylko Londyn, ale niedawno zdradził zapasy dla MMA – ringowych pojedynków, gdzie chwyty wyjęte z klasycznych sztuk walk mieszają się z tępym mordobiciem. – Trenerom się to nie spodobało. Wezwali mnie na męską rozmowę – informuje, ale nie chce deklarować, czy to był tylko jednorazowy wyskok. Zapasy to nisza, a MMA – wyprzedane hale, transmisje w świetnym czasie antenowym i kuszące premie. Ryszard Wolny po cichu liczy, że to był tylko chwilowy zawrót głowy i Damian zapasów nie rzuci. – Tym bardziej że nic nie wskazuje na to, by MMA miała się stać dyscypliną olimpijską – kwituje trener, człowiek z poprzedniej epoki, dla którego igrzyska to świętość.

Magda pisze scenariusz

Tata Piekarski śmieje się z Magdy, że jest chyba największym leniem wśród sportowców. – Coś w tym jest – mówi szpadzistka. – Jak mam do wyboru basen albo siłownię, to idę na siłownię, bo usiąść można. Polska szkoła fechtunku bardzo jej więc odpowiada, bo mordęgi nie uznaje. – We Francji bym się nie odnalazła. Tam dziewczynom urządza się szkoły przetrwania, maratony prawdziwe. A kto to słyszał: kobiety do kieratu?! – śmieje się Magda.

Po czym odchodzi w głąb dusznej hali na warszawskiej AWF, a na pierwszym planie zostaje grupka dzieci z szermierczej szkółki. Nogi im się plączą podczas treningu kroków, niezdarnie ćwiczą wypady imitujące ataki na planszy, więc popatrują w stronę Magdy oraz jej koleżanek z kadry, które te same ćwiczenia wykonują od niechcenia.

Mogłabym to robić z zamkniętymi oczami – mówi Magda. – Jeśli chodzi o technikę, to już się niczego nie nauczę. Pewne urozmaicenie to kombinacje pchnięć. Zawsze można wymyślić coś nowego.

Olimpijski turniej jest łatwiejszy niż zawody Pucharu Świata. Droga do podium skrócona, bo w Londynie wystartują tylko 32 szpadzistki. Dodatkowe ułatwienie: znana jest oficjalna drabinka, więc można przewidzieć, kto będzie czekał w kolejnych rundach.

Przygotowujemy się pod konkretne rywalki, to znaczy jeszcze raz oglądamy nagrania ich pojedynków, choć znamy je na pamięć – objaśnia Magda. – Dla każdej walki mam napisany w głowie scenariusz. Ale nie można się go ślepo trzymać. Połowa sukcesu to odczytanie zamiarów przeciwniczki na planszy. Pełnia szczęścia – wyprzedzenie ruchu.

Magda to w szpadzie cała kobieca reprezentacja na Londyn. Drużyna się nie zakwalifikowała, choć niedawno wygrała w Lipsku zawody Pucharu Świata. Więc koleżanki z kadry jeździły z nią na zgrupowania i podczas treningowych walk imitowały styl rywalek. Pracowały na jej konto. – To dla mnie zupełnie nowa sytuacja. Coraz więcej myślę o swoim starcie, trochę się separuję – mówi Magda, licząc po cichu, że ten wymuszony egoizm nie zaszkodzi koleżeńskim relacjom.

Gdy półtoragodzinny trening dobiega końca, Magda zdejmuje maskę, ociera twarz i lekko się krzywi. – Nie przejmuj się. Trafiłaś 98 ze 100 ataków. Tragedii nie ma – pociesza trener Mariusz Kosman. Ale na igrzyskach do złota będzie jakieś 15 kandydatek. A jeśli one na treningach trafiają 100 na 100?

Przemek odebrał dług

Ostatnie miesiące przed igrzyskami Przemysław Miarczyński spędzał na zmianę w Zatoce Puckiej oraz w Weymouth, 250 km od Londynu – miejscu olimpijskich regat windsurfingowych. Pogoda w Weymouth jest wyspiarska, ale Przemek na mgłę i chłód nie narzekał. Grunt, że porządnie i dość stabilnie wiało – jak nad Bałtykiem.

Z programu następnych igrzysk windsurfing w klasie RS:X został wyparty przez swojego młodszego i bardziej efektownego brata, czyli kitesurfing (wyścigi na desce napędzanej przez latawiec), więc dla Przemka regaty w Weymouth to ostatnia szansa na olimpijski medal, choć nie wyklucza przerzucenia się na kite’a. – Zasuwałem nawet trochę za ostro. Badania pokazały, że muszę zluzować. Z dwojga złego niedotrenowanie jest lepsze niż przetrenowanie – informuje.

Wydawać by się mogło, że pływanie na desce z żaglem to sama przyjemność, ale formę rychtuje się w pocie czoła. – Treningi na wodzie to jedno, ale tyle samo czasu poświęca się wykuwaniu siły i kondycji ćwiczeniami na brzegu. W badaniach wydolnościowych jesteśmy w czołówce sportowców – dodaje.

W Weymouth Miarczyński mijał się na plaży z innymi mistrzami deski z żaglem – rozpoznanie olimpijskiego akwenu to konieczność. Tworzyli stałe grupy treningowe, bo pływanie w pojedynkę nie daje punktu odniesienia. Przemkowi towarzyszył Piotr Myszka, mistrz i wicemistrz świata, który jednak na igrzyskach nie popłynie, bo obowiązuje zasada: tylko jeden zawodnik z kraju. Piotr przegrał z Przemkiem wyścig po nominację, ale nie obraził się na rzeczywistość. – Na treningach dawał z siebie wszystko. Mieć za sparingpartnera mistrza świata – to prawdziwy luksus – przyznaje Przemek.

Jeszcze kilka lat temu sytuacja była odwrotna – to Myszka, aspirant do medali, korzystał z treningów u boku bardziej doświadczonego Miarczyńskiego. Teraz spłacał dług. A rywale w Weymouth nieśmiało podpytywali, czy mogliby potrenować z polskim duetem. Na ogół słyszeli: nie tym razem.

Polityka 30.2012 (2868) z dnia 25.07.2012; Na własne oczy; s. 92
Oryginalny tytuł tekstu: "Stan napięcia"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną