Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Artysta, czyli kelner

Rozmowa z Adamem Nowakiem o życiu na scenie i poza nią

Według Adama Nowaka artysta powinien być jak kelner według Bogumiła Hrabala: „wszystko widzę i wszystko słyszę, ale jednocześnie nic nie widzę i nie słyszę, bo mnie nie ma”. Według Adama Nowaka artysta powinien być jak kelner według Bogumiła Hrabala: „wszystko widzę i wszystko słyszę, ale jednocześnie nic nie widzę i nie słyszę, bo mnie nie ma”. Andrzej Koziar dla Malemen
Rozmowa z Adamem Nowakiem, liderem zespołu Raz, Dwa, Trzy, o pożytkach z prostych piosenek i z prostego życia.
„Zazdroszczę malarzom, których dzieło jest materialne, żyje niezależnie od nich. Estradowiec skazany jest na piękne, ale niestabilne teraz”.Bogdan Krężel/Forum „Zazdroszczę malarzom, których dzieło jest materialne, żyje niezależnie od nich. Estradowiec skazany jest na piękne, ale niestabilne teraz”.

Joanna Cieśla: – Sprawdzał pan, ilu Adamów Nowaków jest w Polsce?
Adam Nowak: – Przeszło 200 tys., przynajmniej dziesięciu w każdym większym mieście. Jest Adam Nowak – właściciel warsztatu rybackiego, co ciekawe, na Śląsku. Jest znany cukiernik w Poznaniu. I zakład pracy twórczej Adam Nowak, czyli ja.

Pański wizerunek sceniczny jest od lat tak zwyczajny, że można go uznać za ekscentryczny. Świadoma strategia?
Nie dbam o wizerunek.

Konsekwentnie od lat nazywa pan siebie tak zwanym artystą. Co pan ma na myśli?
Mam wrażenie, że w uproszczonej definicji artysty zawiera się egzaltacja, a mnie jest obca egzaltacja – artystyczna, religijna, każda inna. Drażni mnie, kiedy artysta opowiada o swoim napięciu, o tym, jaki jest nadwrażliwy, a świat go nie rozumie. Ciekawsze jest podejmowanie tematu, zmierzenie się z nim. Uczciwe zadawanie dogłębnych pytań. I próba odpowiedzi na nie. Gdy ktoś wszystko o sobie opowiada, do tego za pieniądze, jest to jakieś śmieszne i dziwne. Odbiorcy musi wystarczyć kontakt z dziełem. Kontakt z artystą nie jest konieczny.

Można to rozdzielić? Pańskie emocje – sądzę – składają się na to, jak widz odbiera występ.
Zazdroszczę malarzom, których dzieło jest materialne, żyje niezależnie od nich. Estradowiec skazany jest na piękne, ale niestabilne teraz. Ale jestem przekonany, że im mniej osobistych emocji autora, tym lepiej dla tego, co przez niego przepływa.

Co pan robi, żeby nie eksponować emocji?
Może to zabrzmieć trywialnie: wchodzę na scenę, wykonuję obowiązki jak najlepiej i zapominam, co się zdarzyło. Koncentruję się na tym, co w danym momencie. Bywa, że człowiek ma grać w jakimś szczególnym miejscu, buduje wyobrażenie chwili, a potem chwila nie spełnia kryteriów tego wyobrażenia. Dla własnej równowagi przestałem się więc nastawiać. Przestałem też przesiadywać na scenie po udanym koncercie, choć kusi urokiem miejsce szczęśliwe.

A poza sceną pokazuje pan emocje?
Publicznie pojawiam się tylko na koncertach i sporadycznie w takich sytuacjach, jak nasza rozmowa. Bankiety mnie odstręczają. Napatrzyłem się na nie, gdy pracowałem jako kelner w orbisowskim hotelu Poznań. Trwało to pięć lat.

Jak pan się tam dostał?
Kryterium była aparycja. Podobno jako młody człowiek nie byłem odrażający.

Czyż w pańskim obecnym zawodzie bankiety nie są nieodzowną częścią życia?
Są. A ja lubię być nieoficjalny. Nie znoszę protekcjonalnego klepania po ramieniu, sztucznego kolegowania się.

A jednak czasem pan w tym celebryckim cyrku się pojawia. Przedstawiają pana wtedy jako inteligentnego faceta śpiewającego o Bogu.
Żebym ja jeszcze o Bogu śpiewał... Po „Trudno nie wierzyć w nic” mówiono, że śpiewamy piosenki religijne. To nonsens. Wygodnie jest umieścić kogoś w szufladce: tu będziesz siedział. Nie interesuje mnie, co jeden artysta powie o różowym berecie drugiego. Rozumiem, że niektórzy nauczyli się budować na takim fundamencie tożsamość biznesową. Jeśli komuś blichtr mediów i śmietanki towarzyskiej sprawia frajdę – jego sprawa. Ja wolę być bardziej w cieniu. Wszelkie enklawy artystyczne taplają się dziś we własnym sosie. Nic tam po mnie.

Coraz więcej w tych enklawach znanych z tego, że są znani.
Amerykanie zrobili badania, z których wynikło, że osoba, która zdaje sobie sprawę, iż zna ją więcej niż sto osób, ma zmiany w osobowości.

U siebie też pan to zauważa?
W urzędzie nie pojawiam się jako normalny obywatel, lecz jako Adam Nowak. Zaczęło się w połowie lat 90., kiedy pani z kasy na dworcu dała znak, że mnie załatwi szybciutko, bo lubi nasze piosenki. Wtedy mi to zaimponowało, w ogóle nie pomyślałem o tych ludziach, których ominąłem. Ale mam nadzieję, że nie zaszły w mojej osobowości jakieś bolesne zmiany. Nie przydarza mi się dbanie o popularność. Ona jest wartością tylko wtedy, kiedy można ją wykorzystać dla czyjegoś dobra.

A inne zyski? Czasem można mieć coś szybciej, zagrać w reklamie, zarobić łatwe pieniądze. Ja lubię trudniej. Nie muszę być ani panem pralką, ani panem bankiem. Źle bym się czuł z tożsamością alternatywną zastępującą pierwowzór.

To po co pan poszedł do programu Kuby Wojewódzkiego?
Namawiał mnie kilka lat. Powiedziałem, że przyjdę, kiedy akurat nie będę wydawał płyty. Mogę pójść do Kuby albo do Marcina Mellera porozmawiać, a nie prezentować siebie. Ale nie zostałem jurorem w żadnym programie typu talent show, choć wszystkie mi to proponowały. Może bym się zgodził, gdybym był liderem zespołu Rolling Stones. Jako Nowak stałbym się bardziej znany z powodu bycia jurorem, niż z powodu bycia kierownikiem politycznym zespołu Raz, Dwa, Trzy. Nie brakuje mi ani pieniędzy, ani popularności, zresztą, wcale nie potrzebuję tego w nadmiarze. Poza tym to dla mnie przykra formuła, gdy jurorzy są ważniejsi niż oceniani.

Nie wierzy pan, że dzięki podobnym programom może ujawnić się prawdziwy talent?
Wiele osób ma świetne głosy, dobrze tańczy. W tego typu programach najczęściej jednak młodzi ludzie eksponują obce utwory. Podsuwa się im później jakąś dobrze sprzedawalną, wyprodukowaną pod nich treść. Środki przeznaczone na ekspozycję talentu są mikroskopijne w porównaniu z wpływami z reklam. Show-biznes niczego nie daje za darmo. To zbyt łatwe i niebezpieczne, gdy ktoś z tygodnia na tydzień staje się bardzo znany. Nie ma czasu na zbudowanie odporności psychicznej. Gdy popularność, pieniądze i dużo innych przyjemności spadają z nagła, to młody umysł musi się nimi zachłysnąć, zagotować.

 

 

Podobno uważa pan, że artysta powinien być jak kelner?
Jak kelner według Bogumiła Hrabala: wszystko widzę i wszystko słyszę, ale jednocześnie nic nie widzę i nie słyszę, bo mnie nie ma. Chodzi o użyteczność – nie usłużność, z którą kojarzy się kelnerów. Lubię użyteczność.

Kelnerstwo kelnerstwem, jednak od młodości chciał pan występować.
Do szkoły gastronomicznej poszedłem, żeby szybko znaleźć pracę i zyskać niezależność finansową. Poznałem równocześnie wiele osób, które zostały potem aktorami, artystami. Mnie też fascynował teatr, dorabiałem jako maszynista, a potem garderobiany, z możliwością awansu na zastępcę rekwizytora. Nie przyjęto mnie do szkoły aktorskiej – nie mam umiejętności ekshibicji. Trafiłem do szkoły pedagogicznej w Zielonej Górze. Żeby nie iść do wojska. I żeby robić coś obok. Występowałem w kabarecie, w słynnym Potem. Ale potrzebowałem kontaktu z ludźmi i takiej rozmowy, która nie byłaby sformatowana wymiarem kabaretu.

Podczas studiów zaczął pan pisać.
Wcześniej. Kiedy miałem 16–17 lat, pod wpływem serialu „Martin Eden”, zapragnąłem pisać piosenki i wiersze. Kupiłem sobie Remingtona z lat 30. Już dźwięk tej maszyny doprowadzał mnie do jakiejś nieziemskiej przyjemności. Oto ja, stukając w klawisze, stawałem się w swoim wyobrażeniu pisarzem. Pisałem 30 wierszy na wieczór w otoczeniu czterech kubków po kawie i popielniczki pełnej niedopałków (tata pozwalał mi na to w domu, żeby mnie uchronić przed tożsamością stałego bywalca klatki schodowej).

Martin Eden rozczarowany sukcesem popełnia samobójstwo.
Może moja historia nie będzie miała takiego końca. Moja droga nie jest łatwa, choć daje autonomię. Nie ma sztuki bez ryzyka. Niestety, lubię się sprawdzać.

Gdy pojawiła się w pańskim życiu rodzina i zaczęła się powiększać, nie zrobiło się nerwowo?
Nie, zawsze dawałem sobie radę. Kiedy zostawił nas menedżer, sprzedawałem dżinsy na targu. Nawet dało mi to kopa, pisałem częściej lepsze piosenki.

Sukces jest panu obojętny?
Ambicja nie musi mieć aż takiego znaczenia, gdy wyciąga się gitarę z futerału nie dla pieniędzy, tylko z potrzeby. Gdy jest to czynność naturalna. Dla mnie ważniejsza jest droga niż cel. W tym sensie blisko mi do filozofii Wschodu. W chrześcijaństwie właściwa droga jest ta, na której spotykasz Pana Boga, a filozofowie Wschodu powiedzą, że ta, która jest dla ciebie prawdziwa. Nie wiem, która z tych definicji jest lepsza, każda zawiera chęć poszukiwania. Dla mnie najpiękniejsze jest napięcie poszukiwania. Myślę, że nie można szukać drogi bez poznania czterech głównych religii; człowiek powinien poznać korzenie i filozofię swojej religii, a poznawszy je – religii równoległych.

A można mieć satysfakcję z życia bez religijnego filaru?
Oczywiście. Sukces, zrealizowanie jakiegoś celu służy budowaniu naszej wartości. Ale samorealizacja nie może być celem.

Bo?
Bo nie podskoczymy wyżej własnego tyłka. Ambicja powoduje żądzę zdobycia jednego celu, drugiego, kolejnego. Ciągle chcemy więcej. W końcu pojawia się pokusa zrobienia czegoś, co przekracza nasze możliwości. Najczęściej kończy się to katastrofą.

Człowiek nie odczuwa sytości?
Powinien. Powinien także mieć w sobie wrażliwość na innych ludzi i na siebie. Gdybym poświęcił się graniu na gitarze, byłbym świetnym instrumentalistą. Muszę jednak rozważnie i uczciwie podzielić czas między doskonalenie własnych umiejętności i rodzinę. Bardziej chcę być tatą czwórki dzieci niż wirtuozem. Wolę pozostać w ich pamięci jako tato, a nie Adam Nowak – śpiewak, gitarzysta, osobnik raczej popularny.

Zapowiedział pan kiedyś, że nigdy pan nie zagra dla partii politycznej. Ale gra pan dla firm, na imprezach zamkniętych. Świat polityki jest gorszy niż świat biznesu?
Myślę, że o wiele bardziej niebezpieczne jest uwiedzenie przez władzę niż przez pieniądze. Od strony producenckiej, artystycznej nasze koncerty niczym nie różnią od występów otwartych.

Pan jest anarchistą?
Nie. Mam szacunek do instytucji państwa. Niektórych. Uczestniczę w wyborach, lecz – jak chyba większość z nas – głosuję przeciwko komuś. Zwłaszcza przeciwko tym, którzy źle mówią o innych. Przykre, że wszystkie partie przyjmują taki sposób uprawiania polityki. Nie będę popierał czy utożsamiał się z tymi, którzy dla potrzeb partii czy ratowania wizerunku są w stanie wykonać każde świństwo. Polityka powinna być zespołem działań zogniskowanych na dobru jednostki, rodziny. Na samym końcu zaś – na dobru państwa. Jest dokładnie odwrotnie. Złości mnie polityczna głupota i brak kompetencji. Świat biznesu rządzi się chyba czytelniejszymi regułami – dążeniem do zarobku. Ja też otrzymuję pieniądze za to, że występuję. Jednak nie jestem biznesmenem. Ważniejsze jest dla mnie to, jak zarobiłem pieniądze, niż ile ich mam.

Żałuje pan czasem, że nie został Adamem Nowakiem, kierownikiem sali w hotelu Poznań?
Nie. Ze snu, że jestem kelnerem, obudziłem się kiedyś spocony. Lubię grać na gitarze tak samo jak 20 lat temu. Odnajduję tę samą przyjemność w dobieraniu słów, poszukiwaniu ich znaczeń, dążeniu do takich sformułowań, w których nie będzie nic ponad potrzebę. Wierzę w  słowo. W jego siłę. Im większą przestrzeń zostawiamy słowu, tym większa jego siła oddziaływania. Na początku było słowo... Poza tym, wszystko dostałem: mam dużą rodzinę, świetną żonę, która organizuje dom. Gram w dobrze funkcjonującym zespole. O śpiewaniu wciąż myślę jako o czynności naturalnej. Ludzie zawsze śpiewali piosenki – przy pracy, odpoczynku, dla samego śpiewania. Bo w człowieku istnieje głęboko zakorzeniona tęsknota za brzmieniem. Jestem fanem wykonywania tej czynności.

 

Adam Nowak (ur. w 1963 r.) – lider i autor tekstów zespołu Raz, Dwa, Trzy. Grupa jest wielokrotną laureatką Fryderyków, wydała 10 albumów, z których pięć ma status platynowej płyty.

Polityka 31.2012 (2869) z dnia 01.08.2012; Ludzie i Style; s. 83
Oryginalny tytuł tekstu: "Artysta, czyli kelner"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Nauka

Czy żyjemy w antropocenie? Naukowcy już mieli to ogłosić. I wtedy wybuchła bomba

Wydawało się, że to będzie formalność. Światowe gremium ekspertów przypieczętuje oczywisty fakt, że żyjemy w antropocenie. Ale tak się nie stało.

Agnieszka Krzemińska
14.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną