Czyli najgorszy gatunek matek – według prof. Zbigniewa Mikołejki, który ukuł to słowo, zarazem samemu ukręcając sobie bicz na tę część ciała, którą i jemu kiedyś okładano pieluchami. Zobaczyć, jak pół Internetu przypuszcza atak na filozofa, zamiast na kolejnego celebrytę – to rzadki widok. I choćby dla niego warto zagłębić się w dyskusje nad felietonem Mikołejki opublikowanym w „Wysokich Obcasach Extra”, gdzie autor ubolewa nad matkami, które zachłystują się świeżym macierzyństwem, uważając, że pozwala im ono na wszystko. W szczególności: przetracanie dni na plotach przy zaparkowanym na placu zabaw wózku i zatruwanie życia wszystkim innym.
Problem matek, dla których wózek staje się życiowym alibi i które najchętniej dowiozłyby wózkiem dziecko na bal maturalny, karmiąc po drodze piersią, istnieje z całą pewnością. Mikołejko go nazwał. Kłopot w tym, że macierzyństwo praktycznie zawsze oznacza pchanie wózka, a przydarza się różnym osobom – nie tylko tym z inteligencją poniżej średniej i nieczytającym gazet. Tymczasem profesor zadał o kilka prowokacyjnych pytań za dużo. Choćby: „Czy widzieliście kiedyś wózkową czytającą książkę?”. Zebrał w odpowiedzi szereg dość punktujących ripost typu „Żenuła. Proponuję dać mu na parę miesięcy wózek i tamagotchi (bo dziecka tobym mu nie dała)” i propozycji odbycia slalomu między źle zaparkowanymi samochodami i kupami i zaliczenia po drodze kilku wysokich krawężników. Filozof dostał też cykl zdjęć z ironicznymi opisami w rodzaju: „Więc pytam się jej, czemu nie lajkuje foci naszego bobo, a ta pinda odpisuje, że książkę wtedy czytała”.