Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Umysł bez granic

Wywiad z Sergeiem Sikorskym, synem pioniera lotnictwa

Igor Sikorsky przed lotem skonstruowanym przez siebie śmigłowcem VS-300, maj 1940 r., Bridgeport, Connecticut. Igor Sikorsky przed lotem skonstruowanym przez siebie śmigłowcem VS-300, maj 1940 r., Bridgeport, Connecticut. The Granger Collection, New York / BEW
Rozmowa z Sergeiem Sikorskym, synem Igora Sikorsky’ego, pioniera lotnictwa i wynalazcy helikoptera.
Igor Sikorsky zaprojektował i przetestował pierwszy nowożytny śmigłowiec w 1939 r.Getty Images/FPM Igor Sikorsky zaprojektował i przetestował pierwszy nowożytny śmigłowiec w 1939 r.
Sergei Sikorsky: Ojciec często mawiał: w lotnictwie nie widać granic – leci się tak wysoko, że widzi się tylko ziemię i niebo.Leszek Zych/Polityka Sergei Sikorsky: Ojciec często mawiał: w lotnictwie nie widać granic – leci się tak wysoko, że widzi się tylko ziemię i niebo.

Marek Ostrowski: – W Polsce Sikorski jest znanym nazwiskiem, mieliśmy tragicznie zmarłego premiera, teraz mamy ministra. Skąd pochodzi pańska rodzina?
Sergei Sikorsky: – Udało nam się ustalić dzieje rodzinne od czasów Piotra Wielkiego. Sikorscy mieszkali wtedy jakieś 100 km na północ od Kijowa. Większość stanowili księża, w rosyjskim Kościele prawosławnym duchowni mogą zakładać rodziny. Dziadek Igora był synem księdza. Tradycja nakazywała mu zostać duchownym. Poszedł do seminarium w Kijowie, ale pewnego dnia oświadczył rodzicom, że chce być lekarzem. Rodzice zaakceptowali jego decyzję, chłopiec wykazywał się bowiem niezwykłą inteligencją, od 8 do10 roku życia pokonywał 5 km do biblioteki w najbliższym miasteczku. Ręcznie przepisywał książki dotyczące fizyki, astronomii, medycyny; potem brał swoje notatki do domu i tam się uczył.

Pochodził więc z biednej rodziny?
Tak, bardzo biednej. Ale jako 16-latek dostał stypendium na Uniwersytecie Kijowskim, uzyskał maksimum dobrych ocen. Studiował medycynę i psychiatrię, uczył się też niemieckiego i francuskiego. Był wybitnym studentem – kiedy skończył, a miał wtedy 21 lat, od razu zaproponowano mu posadę asystenta głównego chirurga w jednym z kijowskich szpitali; w wieku 25 lat był już lokalną gwiazdą. Nowa klinika w Petersburgu zaprosiła go do współpracy; tam też zrobił karierę. Koło 1890 r. Uniwersytet Kijowski utworzył nowy oddział psychiatryczny i zaproponował dziadkowi posadę. Psychiatria była wtedy nową nauką, wielu ludzi odnosiło się do niej bardzo sceptycznie. Został pierwszym profesorem psychiatrii w Kijowie.

Ale pański ojciec, Igor Sikorsky, więcej zawdzięczał matce. To ona miała go zainspirować szkicami machin Leonarda da Vinci.
To ciekawa historia. Na początku lat 90. XIX w. nocny strażnik londyńskiego Muzeum Historii Naturalnej miał posprzątać stare szafy w magazynach i spalić papierzyska. Jednak coś wysunęło mu się z rąk; okazało się, że to właśnie szkice Leonarda da Vinci. Połowa z nich to były nieznane wcześniej projekty szybowców i śmigłowców. Wydano książkę, która szybko stała się sensacją, publikowano ją na całym świecie, w tym w Kijowie. Matka czytała Igorowi tłumaczenia komentarzy pod rysunkami; objaśniały między innymi, jak maszyna – dzięki sprężynom i śmigłu – uniesie się w powietrze. Tak, bardzo zainspirował mojego ojca, często o tym słyszałem.

Szkice da Vinci szybko dotarły do Kijowa, szybko też wysłano pańskiego ojca na studia do Paryża. Można sądzić, że ówczesna Rosja była nowoczesnym krajem.
Zadziwiająco nowoczesnym, choć oczywiście bolszewicy zlikwidowali później wszystko, co kojarzyło się ze starym porządkiem. W 1911 r. Igor Sikorsky został pracownikiem rosyjsko-bałtyckiej fabryki wagonów. To było takie rosyjskie General Motors. Sikorsky zainicjował dział lotniczy tej firmy. Północ Rosji była uprzemysłowiona; kursowały parowce, takie pływające hotele, z Petersburga aż do Morza Czarnego. Taką podróż, trwającą pięć dni, uważano wtedy za niezwykły luksus.

W tamtych czasach nawet naukowcy byli przekonani, że człowiek nie jest w stanie wznieść się w powietrze.
Tak, nawet koło 1905 r., już po pierwszych lotach braci Wright, o których mało kto wtedy jeszcze słyszał, większość poważanych naukowców z pełnym przekonaniem twierdziła, że człowiek nigdy nie wzniesie się w powietrze w urządzeniu mechanicznym.

Pana ojciec nie podzielał tego poglądu...
Zdecydowanie nie. Przełomowym momentem był 8 sierpnia 1908 r., dzień magicznych trzech ósemek: publiczny pokaz braci Wright we Francji. Na pierwszym pojawiła się zaledwie garstka około 30 widzów i dwóch czy trzech dziennikarzy. Lot trwał jakieś 10 minut. Dwa dni później na następny pokaz przyjechało już 4 tys. widzów. Wszystkie gazety europejskie były pełne artykułów i zdjęć z wydarzenia. To była sensacja – człowiek latał! Kiedy Igor dowiedział się o wyczynie Wrighta, postanowił, że zajmie się lotnictwem. Rok później, w 1909 r., pożyczył od rodziców trochę pieniędzy i pojechał do Paryża studiować lotnictwo.

Nie miał jednak za bardzo szczęścia do helikopterów.
Zdał sobie sprawę, że konstrukcja helikoptera będzie nawet trudniejsza niż samolotu. Postanowił więc odłożyć ten plan na później; nie wiedział, że powróci do niego dopiero po 30 latach. Jego pierwszy samolot leciał około minuty i 20 sekund; drugi – około dwóch minut.

Skąd wziął się pomysł na samolot z czterema silnikami?
Podczas jednego z pokazów pod Kijowem ojciec miał poważny wypadek; silnik przestał działać tuż po starcie. Na szczęście udało mu się jakoś wylądować. Potem ustalono, że do przewodów paliwowych wpadł owad, który je zatkał. Wtedy ojciec uznał, że bezpieczeństwo jest najważniejsze i że w samolocie muszą być przynajmniej dwa silniki, na wypadek gdyby jeden z jakiegoś powodu – choćby tak błahego jak owad – przestał działać.

W 1917 r. w Rosji wybuchła rewolucja.
Mojemu ojcu udało się wydostać z kraju; z Petersburga uciekł na pokładzie brytyjskiego parowca. Reszta rodziny utknęła w Kijowie na następne dwa lata. W końcu bolszewicy wprowadzili wizy na wyjazd z kraju – jedna kosztowała 250 dol., wtedy to była wielka suma. Tak Sikorscy wydostali się na Zachód.

Ale Ameryka nie okazała się dla pana ojca krainą otwartych możliwości?
Tuż po zakończeniu I wojny światowej pozostało mnóstwo samolotów wojskowych. Można je było kupić za grosze – jeden kosztował 500 dol. – nikt nie miał więc zamiaru zlecać Sikorsky’emu zbudowania nowego za 5 tys. Początki w Stanach były trudne, wręcz zniechęcające; żeby się utrzymać, Igor musiał podjąć się pracy nauczyciela w szkole rosyjskiej, uczył fizyki, matematyki, astronomii. W 1923 r. kilku uczniów poprosiło go o pomoc w zaprojektowaniu i zbudowaniu samolotu; pracowali za darmo w weekendy i święta na farmie kurzej na Long Island, należącej do dawnego rosyjskiego pilota. Kiedy maszyna była już prawie gotowa, na farmie pojawił się Siergiej Rachmaninow – usiadł, rozejrzał się i wypisał czek na 5 tys. dol. To była wtedy ogromna suma.

Rachmaninow miał pieniądze.
Już wtedy był kompozytorem i pianistą znanym na całym świecie. Wcześniej się nie znali, na tę farmę przywiodła go ciekawość. Stał się przyjacielem ojca i wiceprezesem jego firmy, Sikorsky Aircraft.

Czytam w biografii, że Sikorsky i jego koledzy byli wielkimi inżynierami, ale słabymi biznesmenami.
Całkowicie się z tym zgadzam. To opinia jednego z prezesów United Aircraft. Ta firma w 1928 r. wchłonęła Sikorsky’ego.

Pański ojciec przybył do Ameryki w wieku 30 lat. Czy czuł się bardziej Amerykaninem czy Rosjaninem?
Był dumny ze swojego rosyjskiego pochodzenia, z tamtejszej kultury. Ale kiedy tylko mógł, pozyskał amerykańskie obywatelstwo. Zawsze mi mówił: bądź dumny ze swoich korzeni, ale nie zapominaj, że przede wszystkim jesteś Amerykaninem, a dopiero potem Rosjaninem.

Jak teraz pana traktują w Rosji czy na Ukrainie?
Zawsze, nawet podczas najczarniejszych momentów zimnej wojny, sowieccy inżynierowie i piloci wręcz wielbili imię mojego ojca. Znali każdy szczegół jego kariery, każdego samolotu, który wyprodukował. Tak jest zresztą do dziś. Ojciec często mawiał: w lotnictwie nie widać granic – leci się tak wysoko, że widzi się tylko ziemię i niebo.

Choć był wynalazcą i konstruktorem, pierwszą książkę „The Message of the Lord’s Prayer” (Przesłanie modlitwy pańskiej) poświęcił roli duchowości w życiu. Dlaczego?
Ojciec był bardzo religijny, ale nie z tych, którzy próbują nawracać wszystkich dookoła – uważał, że w każdej religii znajduje się ziarno prawdy. Religię porównywał do wydobywania złota – trzeba wybrać pojedyncze ziarna, a resztę wyrzucić. Czuł, że wraz z coraz szybszym postępem technologii tracimy tę moralną cząstkę, a co za tym idzie – stajemy się bardziej niebezpieczni. Bał się tego, że doszliśmy do momentu, w którym pojawiają się takie potworne systemy, jak komunizm, gdzie dla „dobra społeczeństwa” można zabić albo wsadzić do gułagu tysiące ludzi.

Czy pan podziela tę wizję religii?
Tak. Wydaje mi się, że głęboko wierząca osoba zawsze będzie trochę bardziej moralna od niewierzącej. Nie wiem, czy Bóg istnieje. Trudno jest udowodnić, że tak; równie trudno, że nie. W jednej galaktyce są pewnie setki milionów planet. Galaktyk naliczono już setki miliardów. Jestem absolutnie przekonany, że gdzieś tam istnieje inne życie. Lecz dystanse są tak ogromne, że prawdopodobnie nigdy do niego nie dotrzemy, na pewno nie w bliskiej przyszłości.

Z drugiej strony, sto lat temu naukowcy mówili, że człowiek nigdy nie będzie latać. Ojciec, który zmarł w 1972 r., tak żartował: „Zaraz przedstawię prognozy tego, co w przyszłości będzie możliwe, a co nie. Ale zastrzegam sobie prawo do zmiany zdania w ciągu 30 sekund, jeżeli ktoś udowodni, że nie mam racji”. Był przekonany, że prędkość światła nie jest najwyższą możliwą; że istnieje jakaś energia, która porusza się kilka tysięcy razy szybciej, tak szybko, że nie możemy jej na razie uchwycić. W ciągu najbliższych 200 czy 500 lat, mówił, ludzie odkryją rzeczy, które całkowicie zrewolucjonizują obecne teorie astronomiczne.

Igor Sikorsky dorastał, kiedy jeszcze – jak mówiliśmy – naukowcy zapewniali, że człowiek nie oderwie się od ziemi, a jako dojrzały mężczyzna spotkał się z Armstrongiem, który wracał z wyprawy na Księżyc. Z czym my się spotkamy?
Czeka nas rewolucja w dziedzinie komputerów i inteligentnych maszyn. Już teraz co 18 miesięcy podwajają się możliwości komputerów; komputer, który kupię za 1,5 roku, będzie miał dwa razy większe możliwości i będzie mógł przechowywać 10 razy więcej informacji. Myślę, że za jakieś sto lat ludziom będzie można wszczepiać do mózgów chipy, dzięki którym będą mogli wykonywać pracę komputera we własnych głowach. A niewiele później będziemy już wszczepiali chipy do mózgów małp, lwów, tygrysów; dzięki temu będziemy mogli się z nimi porozumiewać.

Wiadomo też, chociaż jeszcze się o tym nie mówi otwarcie, że ludzie pracują nad minihelikopterami, wielkości owadów, z wmontowaną kamerą i mikrofonem, które będą transmitować wszystko dookoła, nagrywać rozmowy, robić zdjęcia. Można je będzie kontrolować z odległości 200 m.

Kolejnym przełomem będą mikromaszyny; mam przyjaciela, pracownika Yale, który jest w stanie zbudować mikrosilnik elektryczny; będzie napędzany przez baterie albo miniprąd generowany we krwi. Dentysta włoży pacjentowi do ust taką malutką maszynę, która sporządzi mapę wszystkich zębów. Pacjentowi w czasie snu taki minisilniczek odczyta mapę zębów i wyleczy to, co będzie wymagało leczenia. Rano urządzenie przełożymy do szklanki. Inne minimaszyny mogą przeczyszczać nasze naczynia krwionośne, znacznie zmniejszając liczbę ataków serca i schorzeń naczyniowych.

To nie fantazje?
Jako dziecko uwielbiałem taki film science fiction: rakieta ląduje na nieznanej planecie, uchylają się drzwiczki, wylatuje ptak. Okazuje się, że to sowa, członek załogi. Robi kilka okrążeń, wraca do statku i zdaje raport: w pobliskim miasteczku mieszka około 500 mieszkańców. Kapitan się przeciąga: jest czarną panterą. Wierzę, że tak się będzie kiedyś działo. Ale, tak jak ojciec, zastrzegam sobie prawo do zmiany tej prognozy w ciągu 30 sekund.

rozmawiał Marek Ostrowski

Polityka 45.2012 (2882) z dnia 07.11.2012; Ludzie i Style; s. 104
Oryginalny tytuł tekstu: "Umysł bez granic"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną