Pierwotny tytuł dzisiejszego felietonu brzmiał „Odurzeni po żydowsku”, ponieważ nawiązuje do odurzonych w Izraelu (o czym niżej), ale muszę wziąć pod uwagę, że w języku polskim „Żyd” nie dla każdego jest komplementem, więc tytuł zmieniłem, by nikogo nie dotknąć.
Platforma Odurzonych powinna zostać partią ogólnonarodową, tak jak – nie przymierzając – PZPR, która w porywach liczyła 3 mln członków. Była ona stale na coś oburzona, to „coś” wskazywał Komitet Centralny, aż do czasu kiedy partia oburzyła się sama na siebie i sztandar wyprowadziła. Partia była oburzona na imperializm, na podżegaczy wojennych, na marszałka Titę, na Churchilla, na Reagana, na Kościół, na AK, na kułaków, brakorobów, rewizjonistów, syjonistów, Jasienicę i Michnika, braci Kowalczyków, Czumę i Niesiołowskiego, w końcu na awanturników z Gdańska – praktycznie była obrażona na cały kraj.
Od kiedy sztandar wyprowadzono, role się odwróciły – nowa partia rządząca jest stosunkowo mało obrażona, Tusk zadowolony, głosi dobrą nowinę dla każdego, natomiast inni gotują się z oburzenia na bezrobocie, głód, chłód i ubóstwo, Miller na Palikota, Kaczyński na Putina, kibole na Tuska, Karnowscy na Hajdarowicza, Rymkiewicz na polskich Moskali, Krasnodębski na elity utuczone na zachodnich stypendiach (sam głoduje w Bremie).
Idolem odurzonych jest Viktor Orbán. Jak wynika z życzliwej dla swojego faworyta książki Igora Janke „Napastnik”, premier Węgier to świetny gracz, który pewnego dnia odkrył, że jest głęboko wierzący, a innego – że jest konserwatystą.