Barbara Pietkiewicz: – Na pierwszej stronie pana pracy magisterskiej przeczytałam dedykację: dwa imiona.
Karol Miszewski: – To moi znajomi. Jeden z nich był przyjacielem. Wsiedliśmy do samochodu po wypiciu alkoholu. Mieliśmy wypadek. Oni zginęli. Ja prowadziłem. Dostałem cztery lata.
Poznał pan kryminał?
Jak mówił pewien recydywista: „Kto zajebie tak ze dwa lata, ten coś o kryminale może zacząć mówić”. Siedziałem dwa lata i pięć miesięcy.
Co to za świat?
Pełen obłudy, bezsensownej brutalności i pragnienia poniżenia, kogo się tylko da.
I postanowił pan, wówczas student socjologii, ten świat opisać od środka: bardzo rzadka sytuacja. Jak pan zapisywał informacje?
Udawałem, że piszę listy do znajomych. Zaczynałem od daty, nagłówka i kilku grzecznościowych zdań. Nie mogłem oczywiście robić tego codziennie, żeby się nie narazić na podejrzenia, że wynoszę na zewnątrz to, co się dzieje w więzieniu, i może dostarczam administracji.
Pracę pisał pan u prof. Zybertowicza?
Profesor spowodował, że przywrócono mnie na studia. Odwiedził mnie w kryminale. Jestem mu bardzo wdzięczny.
Jakaś ekspiacja, naprawienie winy?
Śmierć kolegów bardzo mi ciążyła. Zacząłem pracować w fundacji, która miała pomagać więźniom opuszczającym zakłady karne, ale okazało się, że fundacja nie działa, jak należy. Wybrałem inną opcję pracy naukowej. Piszę teraz doktorat o więźniach długoterminowych.
Wchodzi pan do celi po raz pierwszy. I co?
Współwięzień musi mnie pouczyć o najważniejszych zasadach. Należy do nich załatwianie potrzeb fizjologicznych, a właściwie komunikowanie o nich.