Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Po co być licencjatem?

Trzy lata studiów i dyplom. Warto?

Wymyślono taki system, by studia w rozmaitych krajach były porównywalne. Wymyślono taki system, by studia w rozmaitych krajach były porównywalne. Andres Rodriguez / PantherMedia
Licencjat. Niedługo istnieje, a już budzi spore wątpliwości, z postulatami likwidacji włącznie. Czy warto, by i studenci, i uczelnie dalej się z tym męczyły?
Problemem o znacznie większej skali jest to, że ów tytuł lica prawie na nikim nie robi wrażenia – od pracodawców począwszy po samych studentów.C.J. Burton/Corbis Problemem o znacznie większej skali jest to, że ów tytuł lica prawie na nikim nie robi wrażenia – od pracodawców począwszy po samych studentów.
Problemem głównym wcale jednak nie jest to, że studenci nadmiernie skaczą po kierunkach, nie studiując w istocie niczego dogłębnie, tylko rozmaite „zarysy” i „wstępy”.Ignacio Gonzalez Prado/PantherMedia Problemem głównym wcale jednak nie jest to, że studenci nadmiernie skaczą po kierunkach, nie studiując w istocie niczego dogłębnie, tylko rozmaite „zarysy” i „wstępy”.

Wśród setek internetowych ogłoszeń „kupno-sprzedaż pracy licencjackiej” jedno wydaje się na swój sposób rozczulające. Ktoś poszukuje poważnej propozycji „nie dla oszukiwania, nie dla pracowania na tej podstawie, ale dla pokazania rodzicom”. Męczy się młodzież z tym licencjatem. Nie to, żeby masowo handlowała i plagiatowała. Ci, którzy już są licami (w oficjalnej polszczyźnie jeszcze chyba na dobre nie zadomowił się termin „licencjat” na określenie tego stopnia zawodowego oraz jego posiadacza, ale żargonowe określenie już jest), spieszą z dobrą radą dla tych, których konieczność napisania 20–50 kartek przyprowadza do rozpaczy. „A jak poprzestawiam szyk w zadaniach, to znaczyć będzie, że zwalam, antyplagiat mnie wyhaczy?”. „Zacięłam się na rozdziale polski rynek pracy, pomóżcie. Najgorsze, że temat mnie w ogóle nie interesuje”. „To po co studiujesz, jak cię nie interesuje?!”.

Pytanie „po co?” zaczyna dotyczyć samej instytucji licencjatu, wprowadzonego ledwie przed kilku laty stopnia zawodowego (licencjat lub inżynier na kierunkach technicznych), którym powinien kończyć się pierwszy, 3-letni, okres studiów na ogromnej większości kierunków. Wyjątków jest zaledwie kilka, np. medycyna, architektura, psychologia; uznano, że tu jednak wykształcenie zawodowe wymaga solidnego, wieloletniego kursu.

Publicznej pamięci powoli umyka świadomość, że nie jest to żaden polski wymysł, ale konsekwencja wielkiego, europejskiego projektu pod nazwą Proces Boloński, do którego przystąpiliśmy prawie 15 lat temu (czerwiec 1999 r.) wraz z 29 innymi państwami (dziś obejmuje on 47 krajów). Ta poważna umowa międzynarodowa przyjmowana była z fanfarami, wydawało się bowiem, że stworzenie Wspólnego Europejskiego Obszaru Szkolnictwa Wyższego to fantastyczna droga do intelektualnej i kulturowej integracji kontynentu.

Licencjat w kraju, magisterium za granicą

Wymyślono taki system, by studia w rozmaitych krajach były porównywalne. By z tytułem licencjackim zdobytym na jednej uczelni można było dostudiować do magisterium, a potem nawet doktoratu w innym zakątku Europy. Albo z licencjatem z jednej dziedziny zostać magistrem w innej. Albo i nagromadzić rozmaitych licencjatów w swoim CV, bo nie jest powiedziane, że do pewnych zawodów potrzebne jest aż magisterium.

Wydawało się, że takie patchworkowe wykształcenie otworzy przed młodymi (zresztą zakładano, że zdobywanie wiedzy nie powinno kończyć się w młodości) nowe szanse na migotliwym rynku pracy. A wizja młodzieży kursującej między ośrodkami akademickimi, marzenie o zbudowaniu wielojęzycznej, wielokulturowej europejskiej nie tyle nawet elity, ile klasy wykształciuchów w najlepszym rozumieniu tego pojęcia, była tak ponętna, że zrazu nie zwracano uwagi na malkontentów, a i wielu trudności – dziś już oczywistych – wtedy nie sposób było przewidzieć.

Jak mówi rektor SGH prof. Tomasz Szapiro, teraz już wiadomo, jak piekielnie trudna jest implementacja Procesu Bolońskiego w warunkach lokalnych, nie tylko bowiem Polska z tym się morduje. Ale Polska po swojemu. Zorganizowanie studiów na nowo wedle schematu licencjat–magisterium–doktorat zabiera czas, wymaga roboty biurokratycznej (trzeba np. na nowo poopisywać programy studiów). To duża niewygoda. Poza wszystkim ów stopień lica, czyli bakalarza, jest dość obcy polskiej kulturze akademickiej, wywodzi się raczej z kultury niemieckiej. Wszystko to sprawia, że na uczelniach widać jeśli nie opór, to brak entuzjazmu dla całego tego projektu; traktuje się go raczej w kategoriach administracyjnego przymusu niż cywilizacyjnej konieczności.

Magister historii z licencjatem z pielęgniarstwa

A malkontenci mają o czym mówić, bo rozmaite potknięcia urastają do wymiaru absurdu. No bo i absurdem jest, że można dziś zostać np. magistrem historii i pójść uczyć do szkoły, nie przeszedłszy na studiach regularnego wykładu historii w sensie ścisłym. Na dwuletnie uniwersyteckie studia magisterskie może startować absolwent choćby pielęgniarstwa. Tyle że te ostatnie dwa lata historii to już przedmioty w rodzaju metodologii badań; przyczyny, przebieg i skutki zdarzeń historycznych przerobiono już wcześniej.

W ten sam sposób można zostać w dwa i pół roku magistrem prawa albo licencjat w państwowej szkole zawodowej przyozdobić logo prestiżowej SGH. Prof. Szapiro nie przestaje być wyważonym entuzjastą Bolonii, niemniej zauważa zróżnicowanie studentów na pierwszym roku studiów magisterskich. Mniej więcej co czwarty to absolwent licencjatu na tej uczelni, który zdał trudny egzamin na studia magisterskie w czerwcu. Reszta przychodzi z zewnątrz, niekiedy z uczelni słabych. Co prawda oni też zdali niełatwy egzamin we wrześniu, ale już w trakcie zajęć okazują się wyraźnie gorsi w przedmiotach ekonomicznych i finansowych. Uczelnia myśli o regularnym systemie kursów wyrównawczych. A macierzyści studenci domagają się ostrzejszej selekcji „obcych”.

Problemem głównym wcale jednak nie jest to, że studenci nadmiernie skaczą po kierunkach, nie studiując w istocie niczego dogłębnie, tylko rozmaite „zarysy” i „wstępy”. To w sumie byłoby zresztą owo całkiem przydatne patchworkowe wykształcenie.

Magister lepiej opłacany

Problemem o znacznie większej skali jest to, że ów tytuł lica prawie na nikim nie robi wrażenia – od pracodawców począwszy po samych studentów. Pracodawcy wolą magistrów i płacą im – jak wynika z badań nad medianą zarobków – na tym samym stanowisku nawet o 1 tys. zł pierwszej pensji więcej niż licencjatom. Skoro przy obecnym bezrobociu (10,4 proc. absolwentów wyższych uczelni) mogą sobie wybierać, to nawet na sekretarkę wolą tego, kto jednak do magistra jakoś się doholował.

Toteż studenci raczej się holują. I to najchętniej na tym samym kierunku i w tej samej uczelni, traktując całą tę zabawę w licencjat jako zło konieczne. Dziś ciągle jeszcze trudno zdobyć precyzyjne dane o losach absolwentów – i licencjatów, i magistrów; obowiązek solidnego monitoringu min. Barbara Kudrycka narzuciła szkołom wyższym dopiero w ubiegłym roku. Ale np. Uniwersytet Rzeszowski ma już taki raport. 46 proc. licencjatów dalej studiuje, zwykle na tym samym kierunku, a jeśli już gdzie indziej – to najchętniej na ekonomii. 8,5 proc. liców trafiło na bezrobocie. Reszta pracuje, zwykle w mieście lub regionie. Co ciekawe, ponad 80 proc. tych, co pracują, dalej studiuje zaocznie. Kilkanaście osób na z górą 550 przebadanych jest za granicą, głównie w Wielkiej Brytanii, ale raport nie precyzuje, czy to Oksford, czy zmywak. Tak czy inaczej marzenie o europejskiej przestrzeni do studiowania w przypadku Rzeszowa jeszcze się nie spełnia.

Podobnie jest w przypadku Państwowych Wyższych Szkół Zawodowych: w Koninie 67 proc. licencjatów chce zostać magistrami, w Chełmie – 60 proc. W wielkich i prestiżowych uczelniach deklaruje taki zamiar ok. 80 proc. studentów i oni najchętniej kontynuowaliby studia „u siebie”. W Niemczech np. proporcja jest dokładnie odwrotna: 20 proc. zostaje, reszta albo kończy edukację, albo rozgląda się za nową uczelnią i nowym kierunkiem.

Filozof prof. Arkadiusz Chrudzimski, który prowadzi zajęcia na Uniwersytecie Szczecińskim, mówi jednak, że wyjazdy na studia zagraniczne, nie tylko na słynne stypendia Erasmusa, ale na kolejny etap po zdobytym w kraju licencjacie, powoli zaczynają polskich studentów interesować. Zwykle przychodzi to falą, ktoś z roku zaczyna, inspiruje innych.

A co do licencjatu, to trudno – jego zdaniem – oczekiwać, by po trzech latach wszędzie powstawały prace naukowe z prawdziwego zdarzenia, raczej – jak to nazywa – pracki, gdzie student dowodzi, że coś przeczytał, inteligentnie skompilował, podzielił na rozdziały i umiał podsumować. Samodzielności i kreatywności nikt tu nie oczekuje, raczej porządnie zrobionych przypisów i bibliografii. Zresztą liczne kierunki, widząc, jaka ze studenckiej mitręgi wychodzi mizeria, odstępują od prac pisemnych na rzecz egzaminów.

Może i szkoda. Bo wiele tematów z internetowej giełdy kupno-sprzedaż brzmi fascynująco. Najtaniej chodzą z tych kierunków, po których jest największe bezrobocie, czyli np. pedagogiki czy polityki społecznej. Za 200 zł można już kupić opracowanie na temat przemocy w rodzinie czy właśnie rynku pracy (po 800 zł chodzi informatyka czy biotechnologia). A to naprawdę wielkie społeczne problemy, z którymi w prawdziwym życiu skonfrontują się dzisiejsi młodzi. Niechby zaczęli o tym myśleć, niechby zwłaszcza na kierunkach społecznych, humanistycznych uprawiali tak tępioną przez uczelnie „publicystykę”, nawet ze stratą dla formalnych parametrów „naukowości”. Niewielu z nich zostanie wszak naukowcami. Wszyscy powinni zostać nowoczesnymi obywatelami świata, którym – jak to opisuje pewien dumny lic – „nikt już żadnego intelektualnego czy politycznego kitu nie wciśnie”.

Edukacyjna masówka

Europa powierzyła misję wychowawczą szkolnictwu wyższemu, ujmując ośrodkom naukowym wiele z nimbu twierdz wiedzy, dostępnych tylko elitom. To boli, niektóre uczelnie wykolejają się, uprawiają bezmyślną masówkę, zrzucając winę na poziom studentów i twierdząc, że wielu nie nadaje się w ogóle do studiowania. To tylko po części prawda. Do takiego studiowania, jak zostało ono pomyślane dla 10 proc. elity (wybijające się umysły stanowią stały procent w ludzkiej populacji), na pewno nie. Ale nikt poza elitą nie wymyśli studiów egalitarnych, odpowiadających potrzebom naszych czasów.

Z Procesu Bolońskiego, mimo krytycyzmu w całej Europie, nikt na razie się nie wycofuje. Dezercja wiązałaby się nie tylko z ogromnymi komplikacjami politycznymi (wszak to podważenie jednego z filarów UE) i prawnymi, ale też z przykręceniem szczodrego dziś eurokurka z dotacjami i grantami.

Więc ma ten licencjat sens czy go nie ma? Trzeba cierpliwości, żeby okrzepł, wyzwolony z rozmaitych absurdów. I z całego tego – cokolwiek powiedzieć o jego zasięgu – żałosnego internetowego handlu.

Być może znacznie więcej kierunków niż dziś powinno zostać wyłączonych z systemu, tak jak medycyna czy architektura, bo cóż to – przy obecnym stanie wiedzy – za biolog lub chemik po trzech latach studiów? A może w ogóle patchworkowe wykształcenie ma sens tylko w przypadku niektórych kierunków społecznych, humanistycznych czy technicznych? Wreszcie, czy dla tej części młodzieży, która – z góry wiadomo – intelektualnie nie podoła magisterium, nie trzeba by jednak zbudować osobnej trakcji edukacyjnej? Podstawić im pociąg osobowy, zamiast wypychać w biegu z akademickiego ekspresu.

Na razie licencjat przypomina legendarny przystanek PKP we Włoszczowie. Większość chce go ominąć po drodze do pełnego wyższego wykształcenia jak nic nieznaczący szyld. Nieliczni tu wysiadają, zmieniają kierunek jazdy. Przynajmniej teoretycznie mogą jednak z tej stacji skorzystać. I to wciąż raczej plus niż minus.

Współpraca: Katarzyna Czajka

Polityka 40.2013 (2927) z dnia 01.10.2013; Kraj; s. 34
Oryginalny tytuł tekstu: "Po co być licencjatem?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną