Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Gniazdownicy

Pokolenie dorosłych bobasów

W Polsce prawie połowa osób między 25 a 34 rokiem życia wciąż mieszka z rodzicami – w większości są to mężczyźni. W Polsce prawie połowa osób między 25 a 34 rokiem życia wciąż mieszka z rodzicami – w większości są to mężczyźni. Tom Fullum / Getty Images
Prawie trzy miliony dorosłych Polaków wciąż żyje wspólnie z rodzicami, nadal w roli dzieci. Czy to wyjątkowe wygodnictwo, rozsądna kalkulacja czy społeczny dramat?
Jeśli zależność rodzice-dziecko trwa zbyt długo, to każda kolejna próba rozdzielenia się jest okupiona o wiele większym wysiłkiem.Meseritsch Herby/PantherMedia Jeśli zależność rodzice-dziecko trwa zbyt długo, to każda kolejna próba rozdzielenia się jest okupiona o wiele większym wysiłkiem.

Robert odkrywa ostatnio zupełnie nowe rzeczy. Na przykład, że rachunków za mieszkanie, energię, telewizję nie płaci się wszystkich razem, ale trzeba robić osobne przelewy do kilku instytucji. Albo że jak się robi pranie, to w końcu może zabraknąć proszku. Trzeba pamiętać, żeby pójść do sklepu i kupić nowy. I jeszcze dokupić sól do kuchni, bo też już się skończyła. No i odkrył też ostatnio, że nie zawsze da się żyć jak w piosence Elektrycznych Gitar „Przewróciło się, niech leży”, bo w końcu i tak trzeba będzie podnieść samemu.

Robert dopiero zauważył to wszystko, bo tak mu się w życiu złożyło, że jego mama to był anioł na Ziemi, na rencie, zajmowała się domem, a z tatą, może bardziej surowym, z zawodu robotnikiem w fabryce, zawsze dało się dogadać. Do trzypokojowego mieszkania w dużym mieście przychodzili kumple, czasem dwóch, czasem sześciu. Grali w karty, oglądali telewizję, gadali, mówili: „Robert, ty to masz ekstra”. Dlatego że rzadko się zdarza, żeby z rodzicami mieć takie dobre układy.

Jak przychodziły dziewczyny i potrzeba było więcej intymności, to puszczał głośniej muzykę. Czasem tylko wkurzały go pytania: a kto to jest, a jaka ona jest, z jakiej rodziny? Ale wiadomo, rodzice się martwili. A oprócz tego wychodził, kiedy chciał, wracał, kiedy chciał. A jak wracał, to wszystko już poprasowane, posprzątane i ugotowane czekało na stole. Oczywiście, że pomagał. Po pracy w zakładzie farmaceutycznym czy stolarni, bo robotę dość często zmieniał, zawsze przychodził, pytał, czego potrzeba, i z listą szedł po zakupy. No, więc po co właściwie się wyprowadzać?

A potem Robert już się wyprowadzić nie mógł. Ojciec po wypadku, mama po ciężkiej chorobie, w takim momencie rodziców się nie opuszcza. Aż w końcu w trzypokojowym mieszkaniu w dużym mieście Robert został sam, rodzice odeszli – za wcześnie. Robert ma 40 lat. Właśnie zaczyna uczyć się samodzielności.

Socjologowie mówią: opóźnione wejście w dorosłość. Takie problemy z przejściem na kolejny etap może mieć w Polsce nawet trzy miliony ludzi w podobnym wieku; według GUS mniej więcej tylu dorosłych wciąż dzieli z rodzicami i mieszkanie, i lodówkę. Ostatnie europejskie badania dochodów i warunków życia ludności ujawniły, jak blisko Polakom do opisywanego i wyśmiewanego jeszcze kilka lat temu modelu włoskich wiecznych synków – mammoni, którzy nawet po trzydziestce wciąż nie mogą się wyprowadzić z rodzinnego domu.

U nas też prawie połowa osób między 25 a 34 rokiem życia wciąż mieszka z rodzicami – w większości są to mężczyźni. Dorośli chłopcy na prawach dziecka, opierani, obgotowywani i odprasowywani przez matki. Co więcej, od 2005 r. odsetek tych zadomowionych dwudziesto–trzydziestoparolatków nieustannie rośnie. Już prawie bijemy rekordy. Wyższy od nas odsetek dorosłych mieszkających u rodziców mają w Europie jedynie Portugalia, Grecja, Malta, Bułgaria i Słowacja. W krajach skandynawskich w ten sposób mieszka co najwyżej kilku na stu.

Tymczasem w Polsce wydłuża się także czas, po jakim zagnieżdżeni u rodziców podejmują próbę wyfrunięcia – z obserwacji socjologów wynika, że to coraz bliżej czterdziestki. Stworzono nawet osobną, pieszczotliwą nazwę dla grupy dorosłych wciąż mieszkających przy rodzinie. Gniazdownicy – określenie pochodzące od tych ptaków, których pisklęta po wykluciu pozostają w gniazdach dłużej niż inne gatunki.

Planista i strateg

Rafał gniazdownikiem jeszcze się nie czuje, bo ma dopiero 23 lata. Ale i tak już dobrze wie, w jakiej kolejności będzie realizował najważniejsze etapy w swoim życiu, więc czuje się po prostu planistą i strategiem. I właśnie w tę strategię wpisane jest gniazdownictwo.

Etap obecny, w trakcie realizacji: studia. Zaoczne prawo na prywatnej uczelni w Warszawie. Dwa razy w miesiącu Rafał dojeżdża na zajęcia z małej miejscowości w północno-wschodniej Polsce. Tam ma pracę na umowę czasową w biurze porad prawnych. Zarabia nieźle, spokojnie wystarcza mu i jeszcze trochę zostaje. Ale Rafał nie tylko nie widzi sensu jak najszybszej wyprowadzki z domu, wręcz przeciwnie, widzi jej bezsens. Bo wyprowadzka zaburzyłaby realizację kolejnego etapu planu: stała praca i zgromadzenie sporych oszczędności, które dają zabezpieczenie na start w dorosłym życiu. Jak zaoszczędzić, jednocześnie płacąc za wynajmowane mieszkanie? Nie da się.

Rafała śmieszy również teza, że wyprowadzka z domu to inwestycja we własną karierę. Na swoim internetowym blogu o finansach „Kariera rentiera” wylicza, o ile więcej musiałby zarabiać, żeby wynająć kawalerkę w Warszawie. Minimum 1850 zł miesięcznie. Rocznie ponad 20 tys. zł. Mieszkając z rodzicami, tyle może zaoszczędzić. Rozsądne. Im dłużej pomieszka w rodzinnym domu, tym więcej na tym zarobi. Proste.

Przedłużająca się edukacja wyższa i długotrwałe poszukiwania pierwszej stałej pracy to jedne z częściej wymienianych przez socjologów i demografów powodów dłuższego mieszkania w rodzinnym domu. Prof. Anna Giza-Poleszczuk, socjolog i prorektor Uniwersytetu Warszawskiego, przypomina, że w ostatnim spisie powszechnym w PRL w 1988 r., odsetek osób z wykształceniem wyższym wynosił zaledwie 8 proc., a obecnie sięga powyżej 40. Z roku na rok wzrasta liczba studentów na studiach doktoranckich i podyplomowych. Studentów, którzy coraz dłużej, przynajmniej do trzydziestki, czują się bardziej jak licealiści, bo wciąż tkwią na etapie „nauka”, chroniącym przed wejściem na etap kolejny: „podjęcie pierwszej pracy”. Bo ta coraz częściej zaczyna się albo i kończy na bezpłatnym stażu lub bardzo okrojonej w świadczenia umowie na czas określony.

Kolejne kilkusettysięczne roczniki magistrów trafiają w pustkę – bo nowych miejsc pracy praktycznie nie przybywa, a stare znikają wraz z odchodzącymi na emerytury. Dłuższe studia to bufor bezpieczeństwa, pozwalający zachować poczucie, że cały czas coś robię, podnoszę swoje kwalifikacje, które w znalezieniu czegoś lepszego w przyszłości na pewno pomogą. I chroniący przed powiększeniem grona formalnie bezrobotnych, w którym osoby od 25 do 34 roku życia stanowiły w 2012 r. najliczniejszą grupę. – Należy jednak pamiętać, że wraz z wykształceniem rosną aspiracje – dodaje prof. Anna Giza-Poleszczuk. Mam dyplom, więc powinienem mieć dobry samochód, odpowiednio wysokie dochody, własne mieszkanie. Błędne koło się zamyka. Poczucie, że minimum tego, co powinno się osiągnąć, jest w zasięgu, wciąż się oddala.

Byle własne

Aspiracje to kolejny powód, że młode zostają w gniazdach. – Znajomy wykładowca ze Stanów Zjednoczonych wytłumaczył mi kiedyś, jaka jest jedna z ważniejszych konsekwencji tego, że ludzie są lepiej wykształceni – mówi prof. Anna Giza-Poleszczuk. Otóż taka, że chętniej będą się zadłużać. Tam absolwenci wyższych uczelni to podstawowa grupa docelowa dla banków, które udzielają kredytów. W polskich warunkach, gdzie wykształcenie nie idzie w parze z uzyskaniem dochodów, ceną, jaką trzeba zapłacić za standard życia, jest właśnie pozostanie z rodzicami. Na forum internetowym pod tematem „Pokolenie dorosłych bobasów” Natalia pisze, że niecałe 1 tys. zł zarobków na rękę to nie jest kosmiczna suma, jeśli trzeba zapłacić za telefon, prąd, na bieżąco kupić jakieś spodnie, bluzę czy buty. Może gdyby się wyprowadziła, to mogłaby się od biedy utrzymać, ale z drugiej strony, co to za życie liczyć każdy grosz? To byłaby wegetacja.

A dalej jest we wpisie o tym, o czym często mówią gniazdownicy oraz ich rodzice: po co płacić komuś za wynajem i napychać mu kieszeń, skoro można te pieniądze zachować we własnej? Lepiej poczekać, kupić mieszkanie i mieć później mniej wydatków.

Przekonanie, że mieszkanie musi być własne, rodzice przekazują dzieciom wraz z całym pakietem (że nie po to inwestowali w te dzieci, żeby jakiś krwiopijczy pracodawca ich wykorzystywał, że muszą się szanować, coś im się należy). Ale to właśnie ono, zdaniem badaczy, hamuje wyloty z gniazd. – Wciąż jesteśmy społeczeństwem na dorobku i powszechnie uważa się, że własna nieruchomość to najlepsze zabezpieczenie na przyszłość – tłumaczy prof. Anna Giza-Poleszczuk. – Jednocześnie jesteśmy bardzo nieufni wobec wynajmu. Z jednej strony ze względu na restrykcyjne prawo, które chroni nawet nieuczciwych lokatorów, z drugiej z powodu braku możliwości najmu po preferencyjnych cenach. Co więcej, w porównaniu z krajami Europy Zachodniej budownictwo publiczne, gwarantujące stały czynsz, jest u nas bardzo słabo rozwinięte.

W przeprowadzce na swoje miał pomóc nieco rządowy program Rodzina na Swoim, z którego w latach 2007–13 skorzystało ponad 177 tys. osób, głównie między 30 a 34 rokiem życia. W praktyce jednak co trzeci młody Polak przy zakupie mieszkania korzysta z pomocy finansowej rodziców lub dziadków, utwierdzając się w przekonaniu, że nawet w dorosłym życiu należy liczyć głównie na własną rodzinę.

Ale nawet dostępność tanich mieszkań (w adekwatnym zapewne standardzie) może nie wpłynąć znacząco na decyzję o wyprowadzce – bo model kulturowy jest, jaki jest. Jeszcze pokolenie, dwa pokolenia temu wyprowadzka, założenie rodziny, podjęcie pracy gwarantowały szacunek społeczny. Było naturalną koleją rzeczy. Stary kawaler, stara panna brzmiało obraźliwie, a mieszkanie z rodzicami dodatkowo sugerowało, że coś z tą osobą musi być nie tak. Takiego statusu młodzi ludzie starali się unikać.

Teraz zamiast starych kawalerów są single. Zmniejsza się też waga opinii otoczenia, maleje znaczenie kulturowej normy. Tradycyjne wzorce męskości odchodzą – stąd zapewne tylu „dzieciodorosłych”, ubierających się w stylu nastolatków i tak być może o sobie myślących mężczyzn. Dlaczego zatem nie mają mieszkać z rodzicami? Stoją na rozdrożu – pomiędzy społecznie uznanym zobowiązaniem do bycia odpowiedzialną głową rodziny a przyzwyczajonym do obsługi maminsynkiem. Wydaje się, że przy obecnym trendzie rola bycia obsługiwanym może wygrać. A szacunek społeczny prędzej straci rodzic, który „wyrzuca dziecko na bruk”, niż dziecko, które nie chce się wyprowadzić. Tak dzieje się również dlatego, że w pojedynku kulturowych wzorców w wariancie polskim najsilniejszy jest wciąż ten o kochaniu przez karmienie. – Dziecko, które zbyt długo pozostaje w rodzinnym domu, to nic innego jak efekt braku wychowania do samodzielności. Wina leży głównie po stronie rodziców, a zwłaszcza matek, które często kierują się zasadą, że najważniejsza w wychowaniu jest miłość, ale pojmowana jako bezgraniczne dawanie, wręcz poświęcanie się – mówi psychoterapeutka Ewa Woydyłło, autorka książki „My, rodzice dorosłych dzieci”.

A jednocześnie – jak podkreśla Woydyłło – w relacjach rodzinnych brakuje płaszczyzny międzypokoleniowego porozumienia. Bliskość, owszem, jest, ale głównie metrów kwadratowych, a nie intelektualna, oparta na rozmowie czy wspólnych pasjach. W takiej sytuacji dziecko w domu swoją obecnością wypełnia pustkę, która mogłaby się po jego odejściu pojawić, nadaje sens dalszemu życiu rodziców – dodaje Ewa Woydyłło. – Ułatwianiem, wyręczaniem starają się jak najdłużej zatrzymać je przy sobie. Dla rodziców to może dobre rozwiązanie, choć też nie do końca, bo trudniej jest im wtedy budować własną relację. Na pewno nie jest to dobre dla dziecka.

Dla Anny nie jest. Skończyła dwa kierunki studiów, była na dwóch wymianach zagranicznych, udało jej się znaleźć dobrą pracę. Ma właściwie wszystkie elementy niezbędne do rozpoczęcia samodzielnego życia, ale jakakolwiek próba oderwania się od rodziców kończy się u niej porażką i wyrzutami sumienia. Wyjazd na święta ze znajomymi – nie, bo przychodzi rodzina, trzeba pomagać w kuchni i mama byłaby zła. Weekend nad jeziorem – też nie, bo co niedzielę rano chodzi z rodziną do kościoła. Nowy chłopak – znowu nie podoba się mamie i tacie. Oczywiście, jednocześnie rodzice Anny cały czas martwią się, kiedy ich córka wreszcie się usamodzielni. To główny temat rozmów przy świątecznym stole.

Co gorsza, jeśli zależność rodzice-dziecko trwa zbyt długo, to każda kolejna próba rozdzielenia się jest okupiona o wiele większym wysiłkiem. – Mimo że rodzice starają się chronić swoje dzieci przed całym złem tego świata, brakiem pracy, kryzysem, muszą również pamiętać, że tylko jeśli młody człowiek zacznie sam ponosić koszty własnych decyzji, a nie ciągle przerzucać je na innych, będzie mógł stać się odpowiedzialnym dorosłym – mówi Ewa Woydyłło. – Mądra miłość to też taka, która wymaga. Dlatego jeśli obie strony, zarówno rodzice, jak i dzieci, nie powiedzą w pewnym momencie świadomie: „dość, teraz radzisz sobie sam”, konsekwencje mogą być poważne. I to głównie dla dziecka.

Ale nie mówią. Bo nic tak skutecznie nie przypomina o upływie czasu jak dorosłe, samodzielne dziecko; nic tak skutecznie nie karmi złudzeń o własnej młodości jak wieczny licealista w domu. Potem najwyżej gotuje się na forach dla rodziców gniazdowników. Choć nie, żeby oni – rodzice – chcieli akurat wyprowadzki. Oni zwykle pragnęliby, żeby dziecko brało na siebie więcej obowiązków, sprzątało, dokładało się do budżetu domowego. Żeby przestało myśleć, że życie to tylko imprezy i bieganie po znajomych. Albo piszą, że już nie dają rady układać się z tymi narzeczonymi córek, zajmującymi z rana łazienkę. Co to nie pracują, nie zarabiają na siebie, żaden materiał na zięcia. Rośnie mur między nimi, ale wciąż żyją razem.

Dzieci z tego nie ma

Z trudnych do przewidzenia skutków masowego gniazdownictwa ekonomiści mówią o możliwym wpływie na gospodarkę, o spadku konsumpcji zwłaszcza dóbr trwałego użytku. Dr Grażyna Spytek-Bandurska z Instytutu Polityki Społecznej UW, ekspert Konfederacji Lewiatan, mówi: – Jeśli mamy jedno gospodarstwo domowe, a nie dwa, o wiele mniej rzeczy nam potrzeba i ich prawdopodobnie nie kupimy. Wychodząc przede wszystkim od mieszkania, przez pralkę, lodówkę, po rzeczy codziennego użytku, jak proszek do prania. Korzystanie z wody, światła, gazu czy gotowanie na kilka osób również wychodzi taniej.

Demografowie i socjologowie podkreślają z kolei skutki demograficzne. Dzieci z tego zwykle nie ma. Jak to działa w skali mikro, widać na przykładzie Roberta. Tego, który uczy się płacić rachunki, odkąd został sam, czyli bez rodziców. Niedawno poznał – w końcu – dziewczynę. Miła, sympatyczna, 33 lata. Z innego miasta, gdzie mieszkała z rodzicami. Przyjechała do niego na trochę, pomieszkać i rozejrzeć się za pracą. Rano Robert wychodzi, telewizor włączony, wraca, ciągle włączony. I tak przez kilka dni. Robert nie mógł zgodzić się na taki układ. Pensji ma 2 tys. zł, z tego tysiąc na opłaty – i jeszcze ma kogoś utrzymywać? Taka dziewczyna chyba nie jest dla niego. W końcu wyjechała.

Polityka 43.2013 (2930) z dnia 22.10.2013; Kraj; s. 23
Oryginalny tytuł tekstu: "Gniazdownicy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Społeczeństwo

Nowe leki na odchudzanie podbijają świat. Czy właśnie odkryliśmy Święty Graal?

Czy nowe leki na odchudzanie, które właśnie zalewają zachodnie rynki, to największa rewolucja w medycynie od czasów antybiotyków? Jeśli tak, to może nas czekać również rewolucja społeczna.

Paweł Walewski, Łukasz Wójcik
23.09.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną