Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Zmęczeni kapitalizmem

Polacy utrudzeni i wypaleni

Według Komisji Europejskiej 27 proc. Polaków pracujących na umowach-zleceniach to najwyższy wskaźnik w całej Unii. Według Komisji Europejskiej 27 proc. Polaków pracujących na umowach-zleceniach to najwyższy wskaźnik w całej Unii. Getty Images/FPM, 123 RT, CORBIS
Ćwierć wieku temu Polacy przystąpili do ekstremalnego eksperymentu: błyskawicznie zbudować kapitalizm z niczego. Efekty są – gospodarcze. Koszty też – psychiczne.
Choć formalne bezrobocie waha się wokół 14 proc., to pracuje tylko 65 proc. ogółu Polaków.123 RF Choć formalne bezrobocie waha się wokół 14 proc., to pracuje tylko 65 proc. ogółu Polaków.

Przyszła do psychologa, bo nie ma gdzie pójść. Ma wszystko za sobą. Karierę. Zarobki. Urodę. Siłę. Przez 25 lat miała też oczywiste poczucie tożsamości: wiceprezes. Singielka, bezdzietna – to traktowała jak drugorzędne parametry, raczej walory. Najbardziej dojmujące po „rozwiązaniu umowy o pracę ze względu na zmniejszenie stanu zatrudnienia” jest poczucie bycia nikim. Radykalna redukcja stanu posiadania tożsamości – mówi Natalia, lat 45, od kilku miesięcy poszukująca pracy. Bezskutecznie, bo potencjalni pracodawcy „nie mają płacy dla tej pani”.

Nad-wytrzymali

Trafiają do psychologa, gdy pali się im już rezerwa, mówi Dominika Markowska, psycholog i doradca zawodowy z warszawskiego Centrum Probalans. Zwolniły się same, zostały zwolnione – nieważne. Ważne, że raptem nie dzieje się nic. Owszem, zmiana pracy zdarza się im nie pierwszy raz w życiu, ale przedtem jakoś żarło, ktoś zadzwonił. A teraz rozsyłasz aplikacje. I nic. Pracowałeś po 12 godzin na dobę, nie jesteś pieprzonym nieudacznikiem. Nic.

To nie jest tylko tak, że kryzys – naturalny przecież w gospodarce rynkowej – musi dopaść swoje ofiary. Ćwierćwiecze polskiego kapitalizmu prowokuje refleksję, czy musieliśmy wybrać aż tak wymagającą jego wersję. Wydajny ekonomicznie, bo cywilizacyjny awans kraju jest oczywisty, ale też mocno obciążający dla ludzkiej psychiki. Gramy tak twardo, że cierpliwa akceptacja dla reguł tej gry wydaje się zadziwiająca. Mówiliśmy: Polak potrafi; teraz chciałoby się powiedzieć: Polak wytrzyma.

Firma Kelly Services zbadała w 30 krajach, w tym 16 europejskich, na co gotowy jest pracownik. W odporności wyprzedzają nas tylko Tajlandia, Malezja, Indonezja, Chiny, Meksyk. 26 proc. Polaków pracuje po godzinach, 23 proc. nocami, w weekendy albo po kilkanaście godzin bez przerwy. 58 proc. Polaków gotowych jest za pracą emigrować – tak jest tylko w Meksyku. 20 proc. pracuje w więcej niż jednym miejscu. Zresztą nawet jeśli za pracą się nie wyjeżdża, to bez szemrania do niej dojeżdża: co trzeci Polak ponad dwie godziny, co piąty – ponad trzy.

W pracy Polak zniesie wiele. 46 proc. przełożonych używa wulgaryzmów często lub bardzo często, 41 proc. pracowników toleruje to „w obawie utraty pracy”, tylko 2 proc. skierowałoby sprawę do sądu (badanie: Mazowieckie Centrum Profilaktyki Uzależnień, SGGW). Na porządku dziennym, zwłaszcza w wielkich firmach handlowych, usługowych, budowlanych, jest moralny szantaż: „Nie podoba się, to do widzenia, kolejka chętnych czeka na twoje miejsce”. Skarżą się na to zwłaszcza osoby po 40. Zjawisko mobbingu dostrzega 43 proc. pracowników samorządowych i 32 proc. w korporacjach (choć – jak piszą badacze – część osób podciąga pod tę kategorię nagłe zmiany zakresu obowiązków lub wprowadzenie nowych standardów). 38 proc. spośród pracujących drażnią nieformalne układy, które mają wpływ na pozycję zawodową i awanse.

Ale pracownicy to znoszą. Za naturalne uważają brak zaufania szefostwa. Jak do umowy o pracę dostaną weksel in blanco – do egzekucji, gdyby narazili firmę na straty – podpisują (nawet nie wiedzą, na ile opiewają te weksle). Znoszą inwigilację. W ich komputerach instaluje się specjalne programy monitorujące, co zostało przeniesione na pendrive, co wydrukowane, co poszło na serwery sieciowe. Żeby nie szpiegowali dla konkurencji.

Według Komisji Europejskiej 27 proc. Polaków pracujących na umowach-zleceniach to najwyższy wskaźnik w całej Unii (więcej tylko w Rumunii, a np. w Szwecji jedynie 5 proc.). Choć wedle niektórych ekspertów problem tzw. umów śmieciowych jest wyolbrzymiony, bo elastyczność form zatrudnienia staje się oczywistością we współczesnym zmiennym świecie, to przed 25 rokiem życia stałej umowy o pracę w Polsce nie dostaje dziś praktycznie nikt, a potem – już tylko 40 proc. młodych wcześniej zatrudnionych.

Problem w tym, że w jakimś sensie śmieciowość odnosi się też do umów etatowych. Prof. Krzysztof Jasiecki, w wydanej właśnie nakładem IFiS PAN obszernej pracy „Kapitalizm po polsku”, zajmuje się szeroko problemem tzw. partycypacji pracowniczej. W 2010 r. opracowano dla Europy wspólny wskaźnik ­European Participation Index (EPI), wziąwszy pod uwagę reprezentację pracowników w ich zakładzie, obecność w radach nadzorczych i to, na ile stosunki pracy regulowane są umowami zbiorowymi. Aż wierzyć się nie chce, że Polska, kolebka Solidarności, stoczyła się właściwie na dno pracowniczej niesolidarności. Związki zawodowe – owszem, politycznie hałaśliwe – obejmują swym zasięgiem ledwie 15 proc. pracowników. W Szwecji czy Finlandii należy do nich ponad 70 proc., w Austrii czy Wielkiej Brytanii – po około 28 proc. Układami zbiorowymi – branżowymi czy zakładowymi – objętych jest 14–18 proc. pracowników w naszym kraju, w Skandynawii ponad 90 proc., w Niemczech 62 proc. Słowem, zdecydowana większość z nas, nawet pracując na etacie, nie wie, jakie są zasady awansu, premii, nie mówiąc już o tym, byśmy mieli pojęcie, w jakiej kondycji jest firma, na co ją rzeczywiście stać.

Od 2006 r. istnieje możliwość zawiązywania rad pracowników teoretycznie po to, by w sprawy firmy się wtrącały. Zarejestrowano ich ogółem około 3 tys., ale tylko 500 podejmowało działalność w kolejnej kadencji. W ciągu trzech ostatnich lat sześciokrotnie zmniejszył się odsetek firm, w których one w ogóle istnieją: do 1,7 proc. Żeby taką radę założyć, trzeba zebrać chętnych: 10 proc. załogi. Nie ma chętnych. A jak są, to pracodawca może skorzystać z oferty rynku szkoleń i wyszkolić się, jak takie inicjatywy torpedować.

 

Osobnym problemem jest polska adap­tacja korporacjonizmu, nazwana już zgrabnie przez publicystów korpo­polactwem. To powszechnie znana reguła, że globalne koncerny tyleż wprowadzają w lokalnych warunkach swoje wyśrubowane standardy (również dotyczące stosunków pracy), ile przystosowują – można powiedzieć – etykę do etniki. Prof. Jasiecki pisze o cenie wyboru dokonanego przez Polskę po 1989 r. (nie przesądzając, czy inny wybór wtedy był możliwy) owej szybkiej budowy kapitalizmu bez kapitalistów, czyli entuzjastycznego zaproszenia na scenę gospodarczą firm transnarodowych. Niektórzy ekonomiści nazywają to strategią pastwiska dla globalnych korporacji. Dziś zatrudniają one ponad 29 proc. wszystkich pracujących Polaków. Ich rola – jak pisze Jasiecki – jest jednak znacznie większa, niż sugerują informacje statystyczne. Nie tylko w sensie finansowym czy technologicznym, ale też w sensie psychologicznym. Korporacje całkiem chętnie przejmują swoisty paternalistyczno-autorytarny styl zarządzania, zakorzeniony u nas od wieków. Polak przed takim szefem tyleż się płaszczy, ile go lekceważy; tyle stara się zaspokoić jego oczekiwania, ile wykombinować, jak go oszukać. Jakby pozycja szefa nie wynikała po prostu z podziału kompetencji i odpowiedzialności.

Praco-uwiązani

To niby zaspokajanie oczekiwań, czasem symulowane, na pokaz, stało się przekleństwem, jeśli chodzi o relacje w polskich firmach. Prof. Jacek Paluchowski z UAM, znany badacz zjawiska pracoholizmu, twierdzi, że choć mogłyby na to wskazywać przytoczone już statystyki, epidemii pracoholizmu w Polsce nie ma. Uzależnieniem od pracy, klasycznym, klinicznym pracoholizmem dotkniętych jest – jak pewnie w każdej populacji na świecie – około 3–5 proc. ludzi. Ma on zwykle głębokie osobowościowe przyczyny. Problemem w Polsce jest nadmierne obciążenie pracą, nawyk zostawania po godzinach, gaszenia światła po wszystkich, uwiązania do komputera. On ma zaś przyczyny zewnętrzne.

Po pierwsze, mówi psycholog, bywa ucieczkowy: w domu się nie układa, uciekam do roboty, to w domu jeszcze gorzej się układa, to jeszcze bardziej uciekam do roboty… Zamknięte koło. Po drugie, działa przymus ekonomiczny w czystej postaci: kredyty do spłacenia, dzieci do wykształcenia, wakacje do wyjechania. Tu nawet nie chodzi o rozbudzone aspiracje materialne, ale o godny standard. W końcu 8 proc. pracujących na pełnym etacie Polaków żyje w biedzie; tych na zleceniach dotyka ona w 28 proc.; 12 proc. wszystkich pracujących zarabia tyle, co na jedzenie i rachunki.

Po trzecie wreszcie, choćby i symulowany pracoholizm bywa dla firmy wygodny: można pomanipulować załogą, kłując ją w oczy prymusami. Choć tak się zdarza – zastrzega prof. Paluchowski – to więcej w tym stereotypowych przekonań niż powszechnej praktyki. Z badań wynika, że pracodawcy wcale ani realnego, ani imitowanego pracoholizmu nie cenią, doskonale zdają sobie zwykle sprawę, że pracoholik jest chorym perfekcjonistą, jątrzy, psuje morale załogi.

Podobnie psychologicznie destrukcyjny jest szef pracoholik, który wie wszystko najlepiej i potrafi za wszystkich wykonać ich pracę; który w istocie cierpi na osobliwą manię grandiosę. Ta dość często w Polsce spotykana patologia wzięła się z początków naszego turbokapitalizmu: wiele karier menedżerskich polegało na awansie w ramach fachu. Był dobrym lekarzem, handlowcem – niech będzie szefem. Kompetencje do kierowania ludzkim zespołem wydawały się łaską, która spłynie ot, tak. (Prof. Jasiecki nazywa tę transformację inteligentów w odpowiednik burżuazji lub rynkowej knowledge class postkomunistycznym menedżeryzmem).

Oczywiście, nieracjonalne postawy wobec pracy biorą się ze strachu przed jej utratą (menedżerów też on dręczy). Choć formalne bezrobocie waha się wokół 14 proc., to pracuje tylko 65 proc. ogółu Polaków. I to też jeden z najgorszych w Europie wskaźników. Nic innego jak strach przed brakiem pracy wykształcił w Polsce takie osobliwości kulturowe, jak np. słoiki – młodzież, która pracuje w wielkich miastach (pracoholicznie), a na weekendy jedzie do swych domów rodzinnych po aprowizację. I kurczowo pracy się trzyma, bo alternatywą jest tylko emigracja. Wyjątkowo niski przyrost naturalny w Polsce to wynik splotu najrozmaitszych okoliczności społecznych i obyczajowych, ale jądrem tego supła jest niewyraźna perspektywa zawodowa: nie ma stałej pracy, nie ma kredytu, nie ma mieszkania – nie ma dzieci.

Na samopoczucie Polaków związane z pracą wpływa na pewno sytuacja demograficzna: znużeni harówką pionierzy transformacji starzeją się, a ponieważ jest ich teraz na rynku pracy relatywnie dużo, więc ich głos waży na generalnych wynikach sondaży. Do trzydziestki ludzie wyznają jeszcze w badaniach, że najważniejsze są zarobki i dla lepszych natychmiast porzuciliby dotychczasowe zajęcie (80 proc.). Z wiekiem stabilność zatrudnienia i uznanie w pracy zaczynają odgrywać większą rolę niż pensja i możliwości kariery. Dzisiejsza niepewność być może jeszcze bardziej uwiera starszych niż młodych. Odsunięcie wieku emerytalnego, a jednocześnie stale podsycana obawa przed krachem systemu muszą budzić – prawdziwy czy wmawiany samemu sobie – entuzjazm do pracy. Nierzadka postawa „dopóki się da, nie ustąpię miejsca młodym wilkom” budzi napięcie w wielu firmach.

I nasi młodzi są niezadowoleni. Bardziej niezadowoleni niż średnio ich rówieśnicy z 29 krajów (GFK Custom Research) z takich zjawisk, jak: brak równowagi między pracą a życiem osobistym (ogółem 39 proc. – Polska 44 proc.); poziom stresu w pracy (40 proc. – Polska 53 proc.); niepewność zatrudnienia (33 proc. – Polska 37 proc.); presja, by zostawać po godzinach (31 proc. – Polska 34 proc.).

Najmłodsi pracownicy są jednocześnie najmniej ze wszystkich grup wiekowych zaangażowani w swoją pracę – odsetek tych bardzo zaangażowanych wynosi 21 proc. Dominika Markowska powiada, że styka się już z takimi, którzy zaczynają budować karierę na zdrowym, egoistycznym planie: chcę być tym i tym, za pięć lat znaleźć się w takim i takim punkcie, jeśli mi akurat z kimś po drodze – pracuję, ale jeśli moim jedynym celem ma być jakieś mityczne dobro firmy – odchodzę. Obserwuje jednak jako doradca zawodowy rosnącą grupę młodych, którzy żyją tu i teraz. Jest nisza, chcą mnie, idę, nie angażuję się, nie patrzę w przyszłość. Po kilku latach takiego życia zawodowego, bez przynależności, bez lojalności, coraz trudniej im funkcjonować.

 

Państwo-zależni

Inny rodzaj frustracji budzi się w młodych ludziach wychowanych pod presją (na granicy moralnego szantażu) rodzicielskich ambicji, można powiedzieć – ofiary boomu edukacyjnego ostatnich lat. Rodzina zainwestowała w prawo i finanse, zaprojektowała przyszłość w księgowości. Idą do tej roboty, siedzą po godzinach, opowiada psycholożka, ale trwają w jakimś niebycie, bez przekonania i wiary. O jeszcze innym pokrewnym zjawisku opowiada prof. Paluchowski: jest wielu młodych, którzy naprawdę ciężko pracują, kończą po kilka kierunków studiów, przystępują do kolejnych doktoratów. Gdy ich zapytać, po co, dlaczego wybrali taki, a nie inny kierunek, nie umieją odpowiedzieć. Pracoholicy, prymusi, perfekcjoniści?

Pozornie wytrenowani w zdobywaniu punktów, przechodzeniu testów, składaniu aplikacji, ale często tak naprawdę bez psychicznej skóry, jaką daje uczciwa samowiedza; nieodporni na stres i porażkę. Obwieszają życiorysy dyplomami, niczym breloczkami, a w końcu i tak wierzą, że pracę w Polsce najskuteczniej załatwia się po znajomości, dzięki rodzinie. I najlepiej, by była to praca na państwowym. Trzy czwarte młodych nauczycieli woli pracować w szkołach publicznych niż prywatnych, dwie trzecie młodych lekarzy woli pracę na umowie niż na kontrakcie (Homo Homini dla DGP, 2013 r.)

ARC Rynek i Opinia tęsknotę za dającym stabilizację sektorem publicznym opisuje dwiema liczbami: 3,2 mln osób tam pracuje, a chciałoby 5 mln. Lewiatan obliczył zresztą, że i realne wynagrodzenia są tam wyższe o 10 proc. niż w prywatnym (trzynastki, dodatki funkcyjne w służbach mundurowych). Skomentował badania: „Najpierw marzymy, żeby zostać urzędnikiem, później policjantem, a gdy i to się nie udaje, składamy broń i zakładamy działalność gospodarczą”.

Zdaniem prof. Krzysztofa Zagórskiego, socjologa z Akademii Leona Koźmińskiego, nie ma w tym bynajmniej tęsknoty za socjalizmem. Po prostu niepewność wpędza dziś ludzi w lęk, przed którym chcieliby znaleźć schronienie w ramionach państwa. Uważnie przygląda się on przewidywaniom Polaków, czyli ich odpowiedziom na pytanie, czy w przyszłości będzie lepiej, niż jest teraz. Przez wiele lat odpowiadaliśmy: było lepiej, jest dobrze, będzie lepiej. Skutecznie działała propaganda udanej transformacji, „zielonej wyspy”, mówi prof. Zagórski. To się dość gwałtownie zmienia. Dziś odpowiadamy w większości tak: było lepiej, jest dobrze, będzie gorzej, a jeśli nawet za pięć lat będzie lepiej, to i tak gorzej niż teraz. W gospodarce działa coś w rodzaju samosprawdzających się przewidywań. Ludzkie emocje i subiektywne oceny – choć nie wprost – przekładają się na koniunkturę.

Jak mówi Dominika Markowska, zdarzają się jej ledwie 30-letni klienci, którzy czują się wypaleni. To, co nazywają wypaleniem lub depresją, w gruncie rzeczy jest nieprzystosowaniem. Do kapitalizmu? Nie. Akceptacja dla reguł wolnego rynku i prywatnej własności jest powszechna wśród młodych i w dojrzałych rocznikach.

Jednak wyraźnie przejada się wariant turbokapitalizmu, wysiłku ponad miarę, zamiast zdrowej konkurencji między podmiotami gospodarczymi – wściekłego wyścigu wszystkich ze wszystkimi. Prof. Juliusz Gardawski, znany socjolog z SGH, pisał już pięć lat temu: „Hasłem oddającym poglądy wielu, może nawet większości Polaków pracujących, byłoby zdanie: kapitalizm tak, polska wersja ustroju kapitalistycznego – nie”.

I rzeczywiście, wydaje się, że Polacy nie zniechęcili się do liberalnej gospodarki w ogóle, wciąż doceniają jej walory, zdają sobie sprawę, że od wolnego rynku nie ma odwrotu. Zmęczenie nie dotyka przecież wszystkich pracujących. Być może najbardziej tych, którzy w kapitalizm szczególnie się zaangażowali, potraktowali nowy system jako osobiste wyzwanie. Inna sprawa, że rozczarowanie tych niejako oficerów liniowych jest społecznie najbardziej dotkliwe, bo dotyczy grupy ważnej i opiniotwórczej.

Powrót w jakiejkolwiek formie do socjalizmu, państwowego etatyzmu, gdzie najlepsze posady rozdaje omnipotentna władza, może być marzeniem tylko tych, którzy nie pamiętają, czym taka ekonomia się kończy. Bez wątpienia jednak od państwa oczekuje się, aby było strażnikiem standardów na rynku pracy, tworzyło i egzekwowało przepisy zapobiegające wyzyskowi. Przykład rozwiązania w swoim niedawno wygłoszonym orędziu przedstawił amerykański prezydent Barack Obama, aby o zamówienia publiczne mogły się starać tylko firmy realnie płacące przynajmniej pensję minimalną. I jeszcze jedno: Polsce był potrzebny obcy kapitał, ale po ćwierćwieczu możemy sobie pozwolić na lepsze sterowanie rozwojem rodzimej, mniejszej przedsiębiorczości, na bardziej selektywne podejście do zjawiska ekspansji przez wielkie konsorcja, ochronę mniejszych firm, a zarazem miejsc pracy. Duża tu rola samorządów.

Utrudziliśmy się zatem kapitalizmem wyczynowym, tworzonym od podstaw, który musiał szybko nabrać rozpędu, aby móc się rozwijać. Teraz może czas na jego wersję łagodniejszą, bardziej przemyślaną, z rozsądnym monitoringiem państwa i korektami, kiedy to niezbędne.

W przeciwnym razie te czerniejące przewidywania Polaków, znużenie wysiłkiem mogą znaleźć odbicie w nieodległych wyborach. Pójdą głosować też ci „jadący na rezerwie”, wydrążeni z energii, z poczuciem krzywdy, a nie winy. Przychodzą i leją żale, opowiada Dominika Markowska, winny jest rząd, ustrój, kraj, zarząd, menedżerowie, Unia, Ameryka. Mityczni oni. Naszą „zieloną wyspę” podmywa pierwsze poważne zmęczenie. Trzeba nabrać oddechu.

Polityka 6.2014 (2944) z dnia 04.02.2014; Społeczeństwo; s. 24
Oryginalny tytuł tekstu: "Zmęczeni kapitalizmem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną