Z problemem niedożywienia dzieci radzimy sobie w naszym kraju w sposób iście polski. Jedni mówią, że problemu z całą pewnością nie ma, a drudzy, że jest olbrzymi. Teraz znów media grzmią: mamy 500 tys. dzieci, które nie dojadają. Cytując raport GUS „Warunki życia rodzin w Polsce”, dziennik „Rzeczpospolita” pisze, że rodziców nie stać, „by zapewnić im przynajmniej co drugi dzień posiłek z mięsa, drobiu, ryby lub odpowiednika wegetariańskiego”. Nie stać ich także, by „przynajmniej raz w tygodniu kupić im świeże owoce lub warzywa”. I choć po lekturze nikt nie ma wątpliwości, że lepiej byłoby, gdyby drobiarsko-warzywne wymogi zostały w całości wypełnione, trudno właściwie powiedzieć, czym jest „niedojadanie”.
Biedni, głodni, otyli
No więc jak to jest? Mamy w Polsce głodne dzieci czy nie? – Ludzie nie rozróżniają niedożywienia od głodu, używają tych pojęć zamiennie – mówi Janina Ochojska, działaczka organizacji pozarządowych. Głód to doznanie fizyczne o przejściowym charakterze, a niedożywienie to coś trwałego, co można stwierdzić medycznymi badaniami. Lekarze definiują je jako stan „niedostosowania podaży substancji odżywczych do aktualnych potrzeb i możliwości metabolicznych ludzkiego organizmu”.
Precyzyjni Anglosasi używają pojęcia malnutrition i rozumieją przez to zarówno tych, którzy jedzą za mało, jak i tych, którzy jedzą za dużo lub zbyt kalorycznie, a więc siłą rzeczy też nieadekwatnie do potrzeb. W języku polskim wizja niedożywionego tłuściocha jakoś zgrzyta, choć lekarze i dietetycy także i u nas postrzegają zjawisko jako połączone – otyłość, choć kojarzona raczej z dobrobytem, może wbrew pozorom maskować dietę tanią, bogatą w węglowodany, ubogą w inne składniki odżywcze i także przez to tuczącą.