Dlaczego miałabym być zwycięzcą? Po co wmawiać sobie niesamowitość i kreatywność? Pomijając oszalały język korporacji, w którym wszyscy są brylantami (nawet recepcjonistki na umowę o dzieło), jest coś interesującego w koncepcji epatowania wewnętrzną siłą i niezłomnością. Nie ze względu na kastę ludzi sukcesu, ale na rzecz działania w grupie.
Myślę tu przede wszystkim o liderach i liderkach (bo płeć ma tu wiele do powiedzenia) oraz ich poczuciu własnej wartości. Po to, aby między innymi „zarażać” nią innych. I żeby ci inni mogli zaufać, że ich nie zostawimy w kryzysowej sytuacji. Nie sądzę jednak, aby każdego ranka lider musiał sobie przypominać o tych wszystkich talentach, powtarzając ogłupiające mantry. Bo to się w sobie ma albo nie, i żadne motywacyjne filmy czy warsztaty tego nie nauczą.
Uzmysłowiłam to sobie przy okazji lektury książki „Annapurna. Góra kobiet” autorstwa Arlene Blum. Pod koniec lat 70. poprowadziła ona pierwszą kobiecą wyprawę na ten niebezpieczny ośmiotysięcznik. Najpierw grupa musiała wywalczyć pozwolenie na wspinaczkę, potem zebrać odpowiednie fundusze, a następnie zgrać się ze sobą i ustalić podział ról. A potem to już tylko wejście. Zdobycie szczytu.
Nazwę góry można tłumaczyć jako „bogini żywicielka”, nie dziwi więc, że zdobycie jej tak pełne jest symboliki. Dotyczy ona nie tylko samej istoty wspinania się (zawartej w prostym pytaniu: „Po co to robicie?”), ale i kwestii tego, dla kogo się wspinamy: dla samych siebie, aby pokonać własne słabości; czy raczej dla innych, aby inspirować ich do przekraczania własnych granic. Kiedy czyta się o żmudnych przygotowaniach do wypraw, niekończących się formalnościach kojarzących raczej z pracą biurową, a nie przygodą, to trudno jest zrozumieć ideę zdobywania kolejnych szczytów.