Nasz rozum buntuje się przeciw diagnozie, że demos jest ślepą siłą. Że jego decyzji nie da się ani zrozumieć, ani przewidzieć. Jednak wielokrotnie tego doświadczyliśmy. Każdy wynik wyborczy był zaskoczeniem. Raz dużym, raz wielkim. Miał wygrać Mazowiecki, wygrał Wałęsa. Miał wygrać Tusk, zwyciężył Kaczyński. Ile razy widzieliśmy polityków rzekomo bez szans na sukces? Tymiński, Lepper, Giertych, Palikot, Korwin. A potem rzutem na taśmę zdobywali zaskakująco wysokie poparcie. Ile razy się myliliśmy, przewidując reakcje Polaków na zachowania Tuska i Kaczyńskiego? Wieszczyliśmy porażkę Kaczyńskiemu, bo był zbyt radykalny, bo pozbył się najlepszych ludzi. Tuskowi, bo był zbyt miałki, zbyt asekurancki. A potem wszystko się działo inaczej. Cały nasz wysiłek zrozumienia politycznych wyborów społeczeństwa ułożył się w pasmo porażek. Wypartych z pamięci, jednak realnych.
Rytuał jest wiecznie ten sam. Budowana długimi miesiącami diagnoza politycznych nastrojów na kilka tygodni przed wyborami rozpada się. W zgiełku kampanii wszystko zaczyna wirować, pojawiają się nowi aktorzy, nowe tematy, nowe nastroje. To, co dawniej wydawało się tak ważnie – sukcesy i wpadki rządu, wielkie afery, głośne wpadki opozycji – schodzi na dalszy plan. Wszyscy dyskutują o dziadku z Wehrmachtu, całowaniu ziemi kaliskiej, insynuacjach wobec Merkel. W tej gorączce trudno odgadnąć, co jest retoryczną pianą, a co dotyka głębszych emocji. Jednak rosnąca niewiedza zamiast onieśmielać skłania do kolejnych prognoz, które noc wyborcza kompromituje w podobny sposób, jak stan pogody każdego dnia kompromituje budowane tydzień wcześniej długoterminowe prognozy.