Choć istnieją, oczywiście, psychologiczne mechanizmy, które można tu przywołać, ot, choćby zasadę zarażenia emocjonalnego, zaobserwowaną jeszcze przez Darwina, to przecież nie ma algorytmu, wedle którego wszyscy tak samo odczuwalibyśmy i wyrażali smutek, żal, rozpacz.
Pewnie też każdy trochę inaczej widzi powody, dla których Anna Przybylska zdobyła aż taką sympatię i empatię: dziewczęca i dojrzała zarazem, nowoczesna i tradycyjna, zwłaszcza w pojmowaniu swego macierzyństwa, była nieomal postacią bajeczną. Dla tysięcy ludzi uosabiała współczesne marzenia, tęsknoty, wyobrażenia, jak żyć mądrze, pięknie, dostatnio, nie budząc jednocześnie zawiści.
Miała talenty, głównie talent do życia. Jej ciężka choroba i nieodwołalna śmierć wydają się ponurą niesprawiedliwością losu, nieuzasadnionym, okrutnym finałem baśni, w którym dobra księżniczka nie zostaje nagrodzona długim i szczęśliwym życiem.
Porównania z historią Lady D. nie są tu wcale niestosowne. Bo – niezależnie od tego, co kto z osobna myśli i czuje – łączy ludzi w takiej powszechnej, spontanicznej żałobie jedno: świadomość właściwa tylko naszemu gatunkowi, jak kruche i nieprzewidywalne są losy pojedynczego istnienia. Nasz najbardziej fundamentalny, pierwotny, na co dzień tłumiony lęk – przed śmiercią.
Najskuteczniejszym podobno sposobem jego kojenia jest bycie z innymi. To budujące, że umiemy jeszcze w takich sytuacjach do siebie emocjonalnie, symbolicznie przytulać. To dobrze, że w zagonionym świecie, w którym tak łatwo przychodzi potępiać i nienawidzić drugiego, umiemy jeszcze współczuć. To bardzo ludzkie.