Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Podkładanie świni

Co dzieje się ze zwierzętami za drzwiami laboratoriów

Czy poświęcanie życia „zaledwie” 200 tys. zwierząt doświadczalnych w Polsce jest potrzebne i uzasadnione? Czy poświęcanie życia „zaledwie” 200 tys. zwierząt doświadczalnych w Polsce jest potrzebne i uzasadnione? Science Photo Library / EAST NEWS
Spór o eksperymenty na zwierzętach przerodził się w demagogiczną awanturę. Warto wrócić do meritum.
Bez doświadczeń na zwierzętach nie jest możliwy postęp wielu dyscyplin nauki, a medycyny w szczególności.PantherMedia Bez doświadczeń na zwierzętach nie jest możliwy postęp wielu dyscyplin nauki, a medycyny w szczególności.

Wydawało się, że dostosowanie polskiego prawa do wymogów Dyrektywy Unii Europejskiej – dotyczącej wykorzystywania zwierząt do celów naukowych i edukacyjnych – będzie miało charakter niemal wyłącznie techniczny. A jednak prace nad projektem nowej ustawy, trwające właśnie w parlamencie, wywołały medialną burzę.

1.

Niewątpliwie stosunek do zwierząt jest jedną z miar postępu ludzkości i testem naszej empatii. A działania na rzecz minimalizacji cierpienia braci mniejszych oraz ochrony ich praw wypływają ze szlachetnych pobudek i warte są wsparcia. Niedobrze jednak, jeśli dyskusja o doświadczeniach na zwierzętach – kwestii bardzo skomplikowanej i wymykającej się jednoznacznym ocenom – zaczyna przybierać formę dobrze znaną ze świata polityki. Czyli gdy rzetelną debatę nad trudnymi problemami zastępują karkołomne uproszczenia, przekręcanie faktów, a nawet obrażanie adwersarzy. Niestety, właśnie w taki ton uderzyli niektórzy publicyści, czego przykładem jest artykuł Eugeniusza Pudlisa (POLITYKA 45), teksty Ewy Siedleckiej w „Gazecie Wyborczej” czy felieton prof. Jana Hartmana (POLITYKA 48).

Spróbujmy zatem bliżej przyjrzeć się faktom, sprawdzić, co jest mitem, a co prawdą, oraz choć trochę unaocznić skalę problemów i wątpliwości wiążących się z przeprowadzaniem doświadczeń na zwierzętach. Zacznijmy od suchych danych. 162 tys. zwierząt zostało wykorzystanych w Polsce do celów doświadczalnych w ubiegłym roku (w 2012 r. było ich więcej: 233,5 tys.). Dużo to czy mało? Z rąk myśliwych ginie w naszym kraju ponad pół miliona dzikich zwierząt rocznie, nie zawsze śmiercią natychmiastową. Liczba krów, świń czy kur zabijanych na mięso idzie już w dziesiątki milionów. Do tego można jeszcze doliczyć gryzonie, masowo trute i zabijane za pomocą pułapek – ile ich jest, trudno dokładnie stwierdzić, ale z pewnością mnóstwo.

Warto też w tym kontekście odwołać się do ciekawego przykładu: wylot starego kanału wentylacyjnego w budynku Instytutu Biologii Doświadczalnej PAN w Warszawie zasiedliła pustułka. To drapieżny ptak z rodziny sokołowatych. Naukowcy wykorzystali to, montując od wewnątrz budynku kamerę, by podglądać życie zwierzęcia. Pustułka łapie od trzech do pięciu małych gryzoni dziennie. Rocznie tylko ten jeden ptak zabija tyle ssaków, ile wykorzystuje do doświadczeń cały instytut, w którym zamieszkał! A to przecież jedna z większych placówek naukowych w Polsce, posiadająca własną zwierzętarnię.

2.

Nie umniejsza to oczywiście wagi pytania, czy poświęcanie życia „zaledwie” 200 tys. (średnia z dwóch ostatnich lat) zwierząt doświadczalnych w Polsce (i kilkudziesięciu milionów na całym świecie) jest potrzebne i uzasadnione. W tekstach Pudlisa i Siedleckiej można przeczytać, że eksperymenty na zwierzętach „utrudniają i opóźniają zrozumienie mechanizmów ludzkich chorób”. Mają tego dowodzić m.in. przykłady talidomidu (leku, który powodował deformację ludzkich płodów) oraz środka przeciwbólowego i przeciwzapalnego Vioxx (jego skutkiem ubocznym okazał się wzrost liczby osób z chorobami układu krążenia, m.in. zawałami). Obydwa medykamenty dopuszczono do sprzedaży, bo podobno pochopnie zaufaliśmy wynikom testów na zwierzętach. W tym kontekście pojawia się również szczepionka przeciw polio (eksperymenty na małpach miały opóźnić jej opracowanie) oraz aspiryna i penicylina, które rzekomo nie przeszłyby dzisiejszych procedur testowania leków z powodu wysokiej toksyczności dla gryzoni.

Ogólna teza o „utrudnianiu i opóźnianiu” jak i powyższe przykłady są nieprawdziwe. Np. Vioxx przeszedł pozytywnie prawidłowo wykonane testy in vitro, na zwierzętach i badania kliniczne wśród tysięcy ludzi! Źródłem poważnych kłopotów było to, że negatywne skutki leku ujawniają się wśród stosunkowo niedużej procentowo grupy pacjentów po dłuższym czasie. Opóźnienia w pracach nad szczepionką przeciw polio wynikały zaś z pomyłek amerykańskiego uczonego Simona Flexnera, bo taka jest natura nauki rozwijającej się metodą prób i błędów. Z kolei aspiryna i penicylina były z powodzeniem testowane m.in. na myszach.

Niestety, bez doświadczeń na zwierzętach nie jest możliwy postęp wielu dyscyplin nauki, a medycyny w szczególności. Zacytujmy jedną z najważniejszych instytucji zaangażowanych w walkę z chorobami zakaźnymi, Center for Disease Control and Prevention (CDC): „Badania z udziałem zwierząt odegrały kluczową rolę w niemal każdym ważniejszym kroku naprzód medycyny”. Bez nich nie mielibyśmy dziś wielu szczepionek, środków znieczulających, transplantacji tkanek i narządów, antybiotyków, aparatów do dializ, płucoserca, by-passów, mnóstwa leków (m.in. na depresję, przeciwnowotworowych, astmę, cukrzycę typu 2), „rozruszników mózgu” dla cierpiących na parkinsonizm, nie odkrylibyśmy też, co wywołuje AIDS. Ta lista jest bardzo długa, a doświadczenia służą też innym zwierzętom – bez nich nie jest możliwy rozwój weterynarii.

3.

To są twarde fakty. Nie potrafimy jeszcze zastąpić całego organizmu – z jego niewyobrażalną złożonością – symulacjami komputerowymi ani badaniami in vitro, czyli prowadzonymi na wyizolowanych komórkach, tkankach czy narządach. Dlaczego przyjęcie tego do wiadomości spotyka się z tak silnym oporem? Być może to jakaś próba ucieczki przed ciężkim dylematem: albo poświęcenie życia zwierząt i ich dobrostanu, albo postęp nauki i medycyny, m.in. leczenie chorób. Znacznie łatwiej jest uwierzyć, iż takie doświadczenia są niepotrzebną fanaberią „lobby doświadczalników”.

Naukowcy są także przedstawiani jako psychopatyczni karierowicze, którzy krwią i cierpieniem zwierząt piszą swoje publikacje i habilitacje. Tylko że wśród naukowców nie ma nadreprezentacji osób charakteryzujących się brakiem empatii czy zaburzeniami psychicznymi. To w większości normalni ludzie, również płacący jakąś emocjonalną cenę za doświadczenia na zwierzętach, którym starają się (i muszą, bo tego wymaga prawo) ograniczać ból oraz stres. I pewnie byliby szczęśliwi, gdyby mogli pracować wyłącznie z użyciem komputerów czy metod in vitro.

Do tego dochodzi również argument pragmatyczny – eksperymenty na kotach, psach czy szczurach (nie wspominając o małpach) są bardzo drogie i wymagają uzyskania zgody komisji etycznej, co znacznie opóźnia prace. Jak szacuje prof. Krzysztof Turlejski, koszt jednej laboratoryjnej myszy może wynieść nawet ok. 30 tys. zł (wliczając wydatki związane z hodowlą, koszty utrzymania budynku i zwierzętarni, pensje naukowców i personelu, bardzo drogie odczynniki, specjalistyczną aparaturę itd.). Znów zatem: gdyby tylko istniała taka możliwość, to „doświadczalnicy” przerzuciliby się na tańsze metody alternatywne. I tak robią w miarę możliwości.

Najwięcej emocji budzi oczywiście to, co ze zwierzętami dzieje się za drzwiami laboratoriów. Czy rzeczywiście są tam „mordowane i torturowane”, jak sugerują niektórzy publicyści? Jakiś czas temu wprowadzono pięciostopniową skalę inwazyjności badań – od 1, gdy zwierzętom praktycznie nic się nie dzieje i są tylko obserwowane ich zachowania (to całkiem spora część doświadczeń w Polsce), po stopień X oznaczający „niedopuszczalne procedury powodujące skrajne cierpienie”. Stopień 4 jest zaś zdefiniowany jako „procedury powodujące silny ból/stres i zwykle nieodwracalne uszkodzenie ciała i funkcji psychicznych”. Dlatego zalicza się do niego m.in. badania chorób, kiedy zwierzęta zakaża się drobnoustrojami, testy toksyczności leków lub eksperymenty polegające na wywoływaniu nowotworów, np. u myszy. Czy powinniśmy zabronić doświadczeń z procedurami o stopniach inwazyjności od 2 do 4 (czego domaga się wielu obrońców zwierząt) lub choćby tylko samych stopnia 4?

Niedawno „Gazeta Wyborcza” zamieściła świetny reportaż o eksperymentach prowadzonych na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu. Naukowcy łamią tam ciężarkami kręgosłupy świń. Następnie próbują je rekonstruować za pomocą komórek macierzystych. „Od początku eksperymentu zwierzętom podaje się środki przeciwbólowe. To bardzo silne leki, opiaty zbliżone do morfiny. Badamy ich krew, mocz. Codziennie oceniamy i monitorujemy ich kondycję. Jakąkolwiek oznakę bolesności – apatię, brak apetytu, posmutnienie – natychmiast zgłaszamy lekarzowi weterynarii, który reaguje tak, by im nie przysparzać cierpienia” – mówi badacz kierujący doświadczeniami.

Tego typu eksperymenty budzą naturalny opór, a nawet odrazę. Warto jednak pamiętać, czemu służą. Niedawno media w Polsce i na świecie rozpisywały się o sukcesie wrocławskich naukowców, którym udało się zregenerować uszkodzenie rdzenia kręgowego wydające się nieodwracalnym. Dzięki temu sparaliżowany pacjent znów zaczął chodzić! Jednak sukces ten został okupiony poświęceniem życia wielu psów i szczurów. Im też uszkadzano kręgosłupy, a później naprawiano za pomocą komórek macierzystych. Dr Paweł Tabakow, kierujący zespołem neurochirurgów przeprowadzających tę przełomową w skali światowej operację, najpierw wykonał razem z kolegą ok. 150 zabiegów na szczurach, żeby przetestować bezpieczeństwo sprzętu. Czy powinno się na coś takiego zezwalać? Zanim odpowiemy „tak” lub „nie”, należy się dokładnie zastanowić nad wszystkimi konsekwencjami naszego głosu, a przede wszystkim: co chcemy ludziom sparaliżowanym zaproponować w zamian.

Po 1989 r. Polska była jednym z europejskich pionierów we wprowadzaniu przepisów dość restrykcyjnie regulujących doświadczenia z użyciem zwierząt i gwarantujących obecność obrońców braci mniejszych w komisjach etycznych. Dyrektywa unijna, obecnie implementowana do polskiej ustawy, tę ochronę i kontrolę społeczną ma jeszcze wzmocnić. To dobrze, gdyż naukowcy powinni tłumaczyć społeczeństwu, po co poświęcają życie zwierząt. Ważne jednak, by odbywało się to w spokojnej atmosferze. Trudno bowiem będzie o rozsądny dialog, jeśli pod adresem uczonych sypią się wyzwiska oraz padają nieprawdziwe zarzuty bez próby zrozumienia, czym dokładnie się oni zajmują, jak i po co to robią. Atmosfera nagonki doprowadziła swego czasu w niektórych krajach, szczególnie w Wielkiej Brytanii, do fizycznych ataków na naukowców i laboratoria. A tego chyba wolelibyśmy uniknąć.

Na koniec warto dodać jeszcze jedno: niestety, w tonowaniu nastrojów nie pomagają posłowie zasiadający w komisji nadzwyczajnej pracującej nad projektem nowej ustawy o ochronie zwierząt. Wielu z nich w trakcie obrad bardziej interesuje się serfowaniem po internecie niż tym, nad czym głosują. Dlatego przepadają niektóre bardzo sensowne i kompromisowe zapisy proponowane przez naukowców i obrońców zwierząt. Ale wina za to pewnie spadnie na uczonych, gdyż część publicystów już wydała wyrok: „Lobby doświadczalników załatwiło wygodną dla siebie ustawę”.

Polityka 50.2014 (2988) z dnia 09.12.2014; Społeczeństwo; s. 26
Oryginalny tytuł tekstu: "Podkładanie świni"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Nauka

Czy żyjemy w antropocenie? Naukowcy już mieli to ogłosić. I wtedy wybuchła bomba

Wydawało się, że to będzie formalność. Światowe gremium ekspertów przypieczętuje oczywisty fakt, że żyjemy w antropocenie. Ale tak się nie stało.

Agnieszka Krzemińska
14.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną