Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Krajobraz rzeczpospolity

Wątpliwe uroki polskiej szyldozy

Prezydent Bronisław Komorowski podpisuje tzw. ustawę krajobrazową, 15 maja 2015 r.; w tle Warszawa, z oddali prezentująca się nie najgorzej. Prezydent Bronisław Komorowski podpisuje tzw. ustawę krajobrazową, 15 maja 2015 r.; w tle Warszawa, z oddali prezentująca się nie najgorzej. Adam Chełstowski / Forum
Odgórne uregulowania muszą spotykać się z oddolnym instynktem, gustem, potrzebą urządzania przestrzeni w harmonijny, przyjemny sposób. Inaczej ustawa krajobrazowa niewiele pomoże.
Dmuchane pałace na tle prawdziwego Ogrodzieńca;
historia doprawiona współczesnym gustem.Ziemowit Szczerek/Polityka Dmuchane pałace na tle prawdziwego Ogrodzieńca; historia doprawiona współczesnym gustem.
Ul. Przyczółkowa w Warszawie, między luksusowym Konstancinem a lemingradem, czyli Miasteczkiem Wilanów; chaos, jak to w Polsce, aż się w głowie kręci.Filip Springer Ul. Przyczółkowa w Warszawie, między luksusowym Konstancinem a lemingradem, czyli Miasteczkiem Wilanów; chaos, jak to w Polsce, aż się w głowie kręci.
Osiedle Przyjaźń w Warszawie stworzone dla budowniczych Pałacu Kultury; reklamowa samodziełka to tylko część krajobrazowego wrzodu.Filip Springer Osiedle Przyjaźń w Warszawie stworzone dla budowniczych Pałacu Kultury; reklamowa samodziełka to tylko część krajobrazowego wrzodu.
Hala Oliwia w Gdańsku, jeden z najpiękniejszych przykładów powojennego modernizmu w Polsce i miejsce historycznych wydarzeń; od lat marnieje za reklamowymi płachtami.Filip Springer Hala Oliwia w Gdańsku, jeden z najpiękniejszych przykładów powojennego modernizmu w Polsce i miejsce historycznych wydarzeń; od lat marnieje za reklamowymi płachtami.
Warszawskie Rondo Dmowskiego; szyldoza sprawia, że z bliska stolica wygląda gorzej niż z oddali.Filip Springer Warszawskie Rondo Dmowskiego; szyldoza sprawia, że z bliska stolica wygląda gorzej niż z oddali.
Poznański deptak na ulicy Półwiejskiej; najwyraźniej większość Polaków nie potrzebuje wspólnej przestrzeni.Filip Springer Poznański deptak na ulicy Półwiejskiej; najwyraźniej większość Polaków nie potrzebuje wspólnej przestrzeni.

Na przykład taki Ogrodzieniec. Plac Piłsudskiego, świeżo wyremontowany. „Teraz to taki mały rynek” – cieszyła się lokalna prasa niedługo po jego oddaniu. Sina kostka, nawet niebrzydka (przede wszystkim nie polbruk, a to już dużo), gabiony (ogrodzenia z kamieni w metalowych siatkach – modne), ławeczki, huśtawki nawet są. Rozwiązania – jak na polskie miasteczko – niebanalne, więc można wybaczyć fakt, że plac jest tak specyficznie ulokowany, że jeśli ktoś się nieszczęśliwie potknie, to może zeń spaść na podwórko poniżej placu, przy okazji rozpruwając sobie brzuch o zadzierzyste, metalowe ogrodzenie rzeczonego podwórka.

Ale poza tym – jak to w Polsce. Chaos, aż się w głowie kręci. Przed urzędem miejskim stoi wzruszająca miniatura ogrodzienieckiego zamku wykonana z polnych kamieni. Przypomina zamek z piasku, który bardzo chciał zostać prawdziwym zamkiem i zastygł w pół drogi. Kilka ciekawych minikamieniczek z czerwonej cegły przy centralnej ulicy Kościuszki daje mgliste wyobrażenie, jak mógłby wyglądać Ogrodzieniec, gdyby jego zabudowa była konsekwentna. Przez chwilę można sobie więc śnić, ale skrzyżowanie Kopernika z Olkuską wyrywa z tych rojeń jak kop w głowę. Kopie mianowicie budynek o nazwie Złoty Róg. Jest konstrukcją prosto z Kusturicy: u dołu pokrytą białym, plastikowym sajdingiem, u góry – świecącą szarą cegłą. Tu i tam inkrustowaną jakąś folią, szyldzikiem, reklamą. Mieści się tam sklep monopolowy 24h. A raczej się nie zmieścił, bo trzeba było dostawić drewnianą przybudówkę, żeby się te wszystkie flaszki, chipsy, papierosy – czy co tam jeszcze jest – na ulicę nie powysypywały. Cała okolica, jasne, w oprawie reklam. Sprzedaż kur niosek, atrakcyjna tania odzież, polski węgiel – wiosenna obniżka.

Z drugiej strony ulicy po łbie bije remiza strażacka: ryczą niebieskie ściany, czerwone wrota garaży, czerwony pasek biegnący radośnie przez cały budynek i wielki wrzeszczący napis: OCHOTNICZA STRAŻ POŻARNA OGRODZIENIEC.

No, wie pan – mówi smutnym głosem sekretarz miasta i gminy. – Strażacy tak pomalowali.

Ale to jest wizytówka miasta! Pierwsze, co widać po wjeździe do Ogrodzieńca od strony Krakowa, Olkusza!

No wiem – odpowiada zasmucony sekretarz. – Ja pana doskonale rozumiem. Sami bolejemy. Ale my nic nie możemy. Dopiero, wie pan, pracujemy nad nowym studium zagospodarowania przestrzennego. A póki co, to, no, możemy zwrócić uwagę strażakom albo właścicielowi Złotego Rogu, no ale czy nas posłuchają… wie pan…

• • •

Po drodze do Podzamcza, miejscowości, w której mieści się ogrodzieniecki zamek, stoi restauracja otoczona nie byle czym, bo niewielkimi, wapiennymi basztami. Pod samym zamkiem natomiast stoi jeszcze jeden: dmuchany. Stoi na terenie parku rozrywki, który rozpostarł się dumnie na zielonym, podzamkowym zboczu. Park linowy, karuzela, park miniatur, a także „Dom legend i strachów”.

Pracownica zamkowej kasy mówi, że zamek z parkiem rozrywki żyją dobrze. – Przyzwyczailiśmy się. No nie jest, prawda, za ładnie, część turystów narzeka, ale jednak wielu też chwali. Bo jest co robić pod tym zamkiem. A czy ładnie… ładnie to ja mam koło domu.

Menedżer parku rozrywki wychodzi z drewnianej budy stojącej pod zamkiem i, podobnie jak sekretarz miasta i gminy, przemawia bardzo smutnym głosem: – No, ja wiem, o co panu chodzi, że nasza inwestycja pozbawiła okolice pewnych, hm, walorów krajobrazowych. Ale niech pan spojrzy z drugiej strony, ile to miejsc pracy, jaki zarobek dla okolicznej ludności.

Ale tu jest park krajobrazowy!

Wszystko mamy! – podnosi palec menedżer. – Mamy zezwolenie wojewódzkiego konserwatora zabytków! Wy, dziennikarze, weźcie się lepiej zainteresujcie tymi, co tam nielegalnie handlują pod bramą. Tam to jest dopiero brzydko.

No, ładnie nie jest, nie da się ukryć. Pod zamkiem stoją stragany, w których można kupić drewniane miecze, plastikowe szyszaki, do tego tuniki rycerskie z polskim orłem i czarnym krzyżackim krzyżem. Nie, Ogrodzieniec nie był nigdy zamkiem krzyżackim, ale rycerz krzyżacki jest w pospolitym wyobrażeniu naczelnym wrogiem rycerza polskiego i występuje z nim w parze, jak Joker z Batmanem czy Moriarty z Sherlockiem Holmesem. I kto wie, czy nie nadaje w ogóle sensu jego istnieniu. Można też kupić łuki, gumowe pająki i w ogóle cały sprzęt do nabycia zazwyczaj na odpustach.

Pomiędzy tym wszystkim, jakby zapomniane, sterczą efektowne, wapienne skałki. – E, teraz to już nam nie przeszkadza za bardzo to wszystko – mówią wspinacze, którzy rozwijają pod skałkami swój sprzęt. – Do skałek mamy dostęp, a cała reszta… Przyzwyczailiśmy się.

Jura Krakowsko-Częstochowska. Tu i tam mignie jeszcze jakiś budyneczek z lokalnego wapiennego kamienia, który – jeśli budowano by z niego konsekwentnie – mógłby nadać regionowi ton. A zamiast tego jedzie się pomiędzy bezwładnie rozsypanymi po krajobrazie betonowymi klockami, ogrodzeniami odlewanymi ze sztancy, przez absolutny brak przestrzeni publicznej sprzyjającej uprawianiu czegoś tak dawno zapomnianego, jak życie społeczne. Klocki, płoty różnej wielkości i kształtu, płachty reklamowe.

• • •

Tylko w Polsce istnieje takie powiedzenie: na swoich śmieciach – mówi Grzegorz Buczek z Towarzystwa Urbanistów Polskich. – Niech pan spróbuje przetłumaczyć to powiedzenie na jakikolwiek inny język.

Taki Ogrodzieniec nie jest wyjątkowo zachwaszczony; jest dla Polski wyjątkowo reprezentacyjny. Dla Polski oczekującej na zbawienie od własnego krajobrazu za sprawą nadciągającej ustawy krajobrazowej. Ale ustawa krajobrazowa ani nie będzie miała raczej specjalnego wpływu na polski krajobraz, ani nie dotyka istoty rzeczy. – Ta ustawa odnosi się wyłącznie do pewnego wycinka rzeczywistości – tłumaczy Grzegorz Buczek. – I to w sposób mało doskonały. Daje lokalnym władzom do ręki narzędzie, którego będą mogły użyć przeciw zaśmiecającym krajobraz reklamom, ale nie znaczy to, że to zrobią.

Reklamy to tylko część polskiego krajobrazowego wrzodu. Jeśli nawet zdjąć wielkie płachty reklamowe, może się okazać, że litościwie okrywały paskudne, do niczego niepasujące budyniszcza. Jeśli nie ma planu zagospodarowania, nie bardzo jest jak to ugryźć.

Żeby to jeszcze była samowolka budowlana – mówi Buczek – to coś by się może dało zrobić, a tak… Większość Polaków nie ma nic przeciwko przestrzeni, w której funkcjonuje. Nie widzi żadnego problemu w chaosie budowlanym.

Większość Polaków nie potrzebuje też najwyraźniej przestrzeni publicznej. Głównym traktem na przykład podkrakowskiej wsi Michałowice jest krajowa siódemka, trasa z Pomorza przez Warszawę na Kraków i Zakopane, po której prawie bez przerwy ciągnie procesja samochodów. To przy siódemce właśnie stoją więc restauracje, sklepy, biura. Ludzie przemykają wydeptanymi poboczami obok rozpędzonych samochodów. Ale i tak jest nieźle, bo przynajmniej coś widać. A sytuacja mogłaby wyglądać jak w miejscowości Końskie, które zostało dosłownie rozcięte na kawałki za sprawą ekranów akustycznych, postawionych po obu stronach przebiegającej przez miasto drogi.

Robię badania, dużo jeżdżę po Polsce – opowiada Paweł Kubicki, socjolog zajmujący się przestrzenią publiczną. – Na polskiej wsi nie ma nawet gdzie zaparkować. Płoty podchodzą do samej drogi. Wsie składają się z osobnych gospodarstw, i tyle. Przestrzeni wspólnej nie ma.

W miastach i miasteczkach – podobnie. Gdy ludność wiejska weszła do miast – uważa Kubicki – okazało się, że wcale specjalnie tych miast nie potrzebuje. Nie funkcjonuje w nich. Praca-sklep-dom. A najgorzej sytuacja wygląda w małych miasteczkach. Małomiasteczkowi burmistrzowie, wójtowie, członkowie samorządów nie mieszkają w rządzonych przez siebie miastach, ale w okolicznych miejscowościach. Po pracy wsiadają w samochody i wracają do siebie. Bo porządni ludzie jeżdżą samochodami i spotykają się ewentualnie w centrach handlowych, a nie siedzą po rynkach. Na rynkach siedzą pijacy i bezdomni. Życie miejskie tam się nie toczy. Burmistrz jednego z miasteczek chwalił się kiedyś Kubickiemu sprytnym sposobem, w jaki walczył z pijaństwem w swoim mieście. Wyciął w rynku wszystkie drzewa, wybetonował cały plac, pousuwał ławeczki. I teraz nie ma gdzie siedzieć po prostu.

W dużych miastach, tych, w których tkanka społeczna zmieniła się po wojnie diametralnie, a nowi mieszczanie nie mieli pojęcia, jak z miejskich urządzeń korzystać, było podobnie. Kraków, o silnej tradycji mieszczańskiej, żył na swoim Rynku prawie zawsze, a Warszawa zaczęła masowo wychodzić do miasta dopiero na początku lat dwutysięcznych. Wcześniej cudzoziemcy odwiedzający stolicę opisywali jej życie nocne jako blackout. Dopiero od niedawna Warszawa znów, jak przed wojną światową, stała się miastem, które nie śpi.

• • •

Przez szyldozę, pastelozę i zabudozę miast przeziera jeszcze gdzieniegdzie ich stara tkanka: ciekawe zamknięcia perspektywy, rozwiązania urbanistyczne. Ale to wszystko przysypane zostało przez nalot ostatnich kilkudziesięciu lat tak dokumentnie, że spod nadbudówek, dobudówek i przybudówek tego wszystkiego już po prostu nie widać. Wróćmy na siódemkę i przejedźmy przez Słomniki czy Chęciny, które mają w swojej strukturze wszystko, by być malowniczymi miasteczkami, ale nie są. Są burymi, zasmarkanymi od chodników po dachy miejscami-do-mieszkania.

Największy rozdźwięk pomiędzy jakością starej tkanki a nalotem współczesności widać na ziemiach poniemieckich, gdzie stara miejska struktura była najbardziej wyrafinowana. Osadnicy, którzy przybyli tam zza Buga czy z Polski centralnej, nie mieli pojęcia, jak z niej korzystać, i przynieśli ze sobą swoje wiejskie rozwiązania. W efekcie sytuacja długo wyglądała tak, jak w pofrancuskich dzielnicach w Tunisie zasiedlonych przez arabską ludność czy w powęgierskich miasteczkach w Rumunii. A mieszkańcy ziem zachodnich tłumaczyli swoją niemoc w stosunku do zastanego tym, że nie ma co się urządzać, bo zaraz wróci Niemiec i wszystko odbierze. I sami zaczęli w to wygodne wytłumaczenie wierzyć.

Ale dlaczego największa zapaść, jeśli chodzi o przestrzeń publiczną, ma miejsce w środku Polski? Pomiędzy Łodzią a Częstochową, Radomiem a Warszawą przestrzeń publiczna, nawet ta jako tako zrewitalizowana, wygląda jak efekt zabawy klockami przez dzieci specjalnej troski?

W Polsce mamy do czynienia ze swego rodzaju cywilizacyjną zapaścią – mówi prof. Zbigniew Mikołejko, filozof z antropologicznym zacięciem. – Jej powodów było wiele. Wojny wyniszczające kraj i goniące ludność z miejsca na miejsce, a więc brak ciągłości cywilizacyjnej. Dlatego tak odstajemy od innych państw Europy Środkowej, również pod względem krajobrazu kulturowego.

Na wsi brakuje architektonicznych wzorców. Mieszkańcy wiejskich regionów Kongresówki i Galicji, dawniej dość spójnych formalnie, w chwili gdy wyszli z nędznych, strzechą krytych chałup i zaczęli budować ceglane domy, nie mieli do czego nawiązywać, bo ceglanej zabudowy tam nigdy nie było. Budowali więc według najtańszych projektów, by pod koniec XX w. pozwolić wyobraźni poszaleć już bez żadnych ograniczeń. To wtedy Polska obrosła pseudodworkami szlacheckimi, quasi-zameczkami, gargamelami wszelkiej maści i formy. Ale dlaczego w miejscowościach, gdzie była jednak osadnicza ciągłość i gdzie było do czego w architekturze nawiązywać, sytuacja wygląda wcale nie lepiej?

To proste – wzrusza ramionami Paweł Kubicki. – Ludzie robią to samo co robią wszyscy inni w Polsce. W Polsce to Kongresówka narzuciła narrację.

Czyli co, klęska kompletna?

Ja jestem optymistą – odpowiada Kubicki. – Na przykład taki Szczebrzeszyn. Tam sytuacja wygląda nieźle, bo do zmian doprowadziło kilka zasiedziałych klanów staromieszczańskich, jak oni sami się nazywają. Ale już w sąsiednim Zwierzyńcu jest dramat. To nie jest tak, że tożsamość regionu determinuje cokolwiek. Ale na szczęście rodzi się coraz większa świadomość, ruchy miejskie. Ale spójność architektoniczna to jest też kwestia narzucania pewnych regulacji: koloru dachówki, tynku. – Tyle że jeśli zastosujemy w Polsce takie rozwiązanie, to Polak będzie krzyczał, że odbiera mu się prawo wyboru – zauważa Grzegorz Buczek. To fakt – szczecinianie osiedlający się w sąsiednich niemieckich miejscowościach byli bardzo oburzeni, gdy okazywało się, że nie tylko nie mogą położyć sobie dachówki takiej, jak im się podoba, ale że nawet beczka na deszczówkę ma być określonego koloru. Dopiero z czasem zaczęli to doceniać.

Właśnie – mówi Buczek. – Zaczynamy chyba powoli rozumieć, że nie tylko sam dom, ale i jego otoczenie wpływa na jakość życia i – co również ważne na wartość domu. Coś, co nazywa się miłą okolicą, ma wymierną wartość ekonomiczną.

• • •

Z Krakowa w stronę Olkusza. Chaos, szyldoza, zabudoza. Włącza się autorytarna myśl: a wziąć to wszystko za pysk, urządzić porządnie, wymalować, jak trzeba, ukrócić samowolkę. A potem przypomina się los Polkowic Śląskich, które w ten właśnie sposób mniej więcej zostały urządzone i obecnie przypominają pastelowy Legoland albo komputerową wizualizację miasteczka, nie ma tam bowiem ani krzty miejskiej duszy, tylko kąty proste pociągnięte tynkiem-barankiem.

Odgórne uregulowania muszą spotykać się jednak z oddolnym instynktem, gustem, potrzebą urządzania przestrzeni w harmonijny sposób. A na to przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.

Polityka 22.2015 (3011) z dnia 26.05.2015; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Krajobraz rzeczpospolity"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną