Joanna Podgórska: – O polskiej emigracji mówi się zazwyczaj w kontekście młodych, którzy wyjeżdżają zaraz po studiach, albo mobilnych profesjonalistów. Pani dała głos bohaterkom cichej rewolucji, czyli kobietom z małych miasteczek i wsi, które, zostawiając rodziny i jadąc na Zachód do pracy, stały się globalnymi robotnicami. Dlaczego?
Sylwia Urbańska: – Pierwszym impulsem były doświadczenia osobiste. Pochodzę z Podlasia. Gdy miałam kilkanaście lat, moja mama wyjechała do pracy za granicę. Tak jak wiele mam moich krewnych, kolegów i koleżanek. Wychowywaliśmy się w rodzinach na odległość. Miałam poczucie, że jesteśmy pierwszym pokoleniem, które doświadczyło tego na masową skalę.
To uruchomiło refleksję dotyczącą tego, co dzieje się z polską rodziną w sferze publicznej. A dzieje się dużo, bo macierzyństwo to temat mocno polityczny i zideologizowany. Chętnie podejmują go politycy, hierarchowie Kościoła, eksperci do spraw rodziny i wszyscy ci, których nazywamy „przedsiębiorcami moralnymi”. Pierwsza konstatacja była taka, że to, co mogłam obserwować w małych miasteczkach i wsiach, gdzieś na granicy Mazowsza i Podlasia, kompletnie nie przystaje do treści, które możemy usłyszeć w dyskursie publicznym. Bo w nim polska rodzina jest pełna, tradycyjna i pielęgnuje dawne wartości. Po 1989 r. zaczął się proces redefiniowania roli matki, zawracania jej do domu. W konserwatywnych ideologiach, którymi zaczęły być przesycone także pisma poradnikowe, coraz częściej pojawiał się wzorzec, który nazywamy intensywnym macierzyństwem. Ideałem staje się wszechobecna i wielozadaniowa matka, wobec której oczekiwania stale rosną. Na ten wyidealizowany obraz nakładają się procesy masowej migracji kobiet, bo począwszy od lat 90.