Poszukiwany pracownik: lubiący zwierzęta, dyspozycyjny, bez nałogów. Oferują własny pokój, wspólną łazienkę i kuchnię. Nie odpowiadają na maile. Przez miesiąc: 5 tys. 999 odsłon.
Oswajanie psów i ludzi niewiele się różni. Najpierw trzeba dać michę i kąt do spania. Przez pierwszy tydzień, podobnie jak psy, człowiek ściągnięty z bezdomki jest nieufny. Boi się, kiedy inni patrzą, wziąć do ręki widelec, bo paluchy zgrabiałe, popękane, nieprzywykłe. Najchętniej zabiera talerz do swojego kąta i tam przechyla, siorbie, wylizuje brzegi, zeskrobuje paznokciem przyklejone do emalii włókno mięsa. Po tygodniu coś puszcza, człowiek wyłazi z kąta, delikatnie podchodzi do stołu, nakłada więcej albo mniej – w zależności od tego, na co ma ochotę, a nie ze strachu, że zabraknie albo zabiorą sprzed nosa. Po miesiącu istota ludzka odważa się podnieść oczy na innych siedzących przy stole, zagadać albo zaśmiać się, albo – kiedy zupa rozlewa się miłym ciepłem w żołądku – rzucić jakiś żarcik z czasów, kiedy miało się ten dom, rodzinę, robotę.
Tadek, bezdomny, koczujący na bulwarze wiślanym, zatrudniony w schronisku w Nowym Dworze Mazowieckim, oswoił się mniej więcej po miesiącu. Wtedy zaczął mówić o tym, co ludzi łączy w stada. Czyli o swojej niedoli. O tym, że ma 55 lat, a już nikogo: bo jedni odeszli, inni umarli, a kolejni wyrzucili. Że ostatni raz czuł się człowiekiem, kiedy mieszkał ze starszą kobietą i w zamian za kąt do spania rąbał jej drewno i nosił wodę. O tym, że do szczęścia potrzeba mu roboty, bo wtedy czuje, że jest komuś potrzebny.
Na bulwarze wiślanym był potrzebny właścicielom budek z piwem, ale istotą ludzką czuł się tylko po części. Sprzątał za parę złotych, za hot doga. Czasem dostawał piweńko, które wypijał w krzakach, daleko od młodych istot ludzkich w słomkowych kapeluszach, okularach z kolorowymi oprawkami, z identycznymi rowerami przy boku. Bywało, że brali piwo i szli z kocem w stronę jego krzaków. Kiedy palili ognisko, wyłaził. Dosiadał się, w bezpiecznej odległości. Dostawał puszkę Żubra, czasem ktoś poprosił, żeby opowiedział, kim jest. Opowiadał więc – bardziej z wdzięczności za piweńko niż z chęci dostania się do stada – o swojej niedoli, a młode istoty robiły sobie z nim zdjęcia. Potem zbierały się w grupki, błyskały w ciemnościach ekranem telefonów, pokrzykiwały coś o liczbie lajków i udostępnieniach. Rano, kiedy na bulwarze dogasały ogniska, Tadek zbierał niedopite puszki, porzucone koce, tacki po grillu.
W schronisku w Nowym Dworze Mazowieckim miał być człowiekiem na sto procent i nic z tych rzeczy nie było mu potrzebne. Dostał miejsce przy stole naprzeciwko prowadzącej schronisko Iwony Kowalik, szefowej Fundacji Przyjaciele Braci Mniejszych. Obok jej męża, dwóch córek i zięcia. Wszyscy jedli to samo (często potrawy jednogarnkowe), na takich samych talerzach, używając tych samych sztućców. Dostał też łóżko w kontenerze obok boksów dla psów, naprzeciwko pawilonu wznoszonego w większości ze środków szefowej i jej rodziny. W pawilonie szefowa szykowała mu pokój. Z dostępem do łazienki i kuchni, w której – w przerwie między wyprowadzaniem, karmieniem i sprzątaniem po psach – mógłby zrobić sobie kawę albo herbatę. Wyobrażał sobie ten pokój: z fototapetą, tapczanem, meblościanką, wzorzystym dywanem na podłodze. Kupił nawet taki wymarzony, w kolorowe romby. Przykładał do cementowej wylewki, kładł się na nim, wąchał. Przyzwyczajał się do zapachu gumy i sztucznych włókien.
Bo człowiek oswajany, podobnie jak pies, zanim poczuje się u siebie, musi obwąchać teren. Zapamiętać, w którym miejscu noga zapada się głębiej w ziemię, gdzie po deszczu zbiera się woda, a z boksu wystaje zdradziecki drut. Ale przede wszystkim nauczyć się, że może chodzić sam, bez komend i nadzoru. Byle po swoim sektorze, bez wchodzenia w paradę zwierzętom i ludziom z innych części schroniska. Warto czekać, bo potem – na połaci ziemi między murem a psimi boksami – nic człowieka nie ogranicza. Może skakać, krzyczeć z radości albo smutku, czuć w ciele stukot przetaczających się obok pociągów. Może też turlać się z psami po ziemi, gadać do nich i pozwalać, aby lizały twarz i delikatnie szczypały zębami. Wiadomo, że żaden niezaatakowany nie ugryzie. Bo w schronisku w Nowym Dworze Mazowieckim, jak mówi szefowa, zasady są proste: jeśli nie krzywdzisz tego, kogo oswajasz, on również nie skrzywdzi ciebie.
I nie odejdzie sam, o ile nie będzie musiał. Na ścianach schroniska wiszą zdjęcia psów, które oddane w dobre ręce, uciekały i pokonywały dziesiątki kilometrów, żeby wrócić do schroniska. Skrobały do żelaznej bramy, usiłowały wspiąć się na kilkumetrowy mur, wyły i szczekały, kiedy usłyszały głos znajomego człowieka. Inne, wywożone z Nowego Dworu do nowych domów, płakały albo drętwiały.
Rafał, 21-letni osadzony z warszawskiego półotworka (więzienia półotwartego) na Bemowie (pięć lat za kradzieże), w ramach umowy z więzieniem wolontariusz w schronisku, na te drętwe patrzy ze współczuciem. Tuż po osadzeniu zadzwoniła do niego dziewczyna z rodzinnego Ciechanowa. Byli ze sobą od dwóch lat, z przerwami na jego zakład poprawczy. Zadzwoniła, by powiedzieć, że nie będzie czekać – i odłożyła słuchawkę. Zastygł koło sinoniebieskiego, odrapanego aparatu na kartę. Nie miał siły wstać.
Kiedy Rafał razem z innymi wybranymi, czyli rokującymi naprawę, przyjechał do schroniska, był wychudzony i dziki. Psy mogły wyczuć, że odstaje od stada, bo nie od razu go zaakceptowały. A on na początek musiał się nauczyć oddychać świeżym powietrzem, uruchamiać zastałe mięśnie i dłonie nienawykłe do łopaty, chodzić po przestrzeni większej niż kilka metrów – ale przede wszystkim nie zwieszać łba i patrzeć w oczy obcym ludziom. Nie interesuje mnie, za co siedzisz. Tu jesteś człowiekiem, który tak jak my pracuje z psami – powiedziała szefowa. – Oceniam cię za twoją robotę i za to, jak odnosisz się do zwierząt.
Człowiek doceniany i traktowany po ludzku oswaja się błyskawicznie. 52-letnia Bożena z mężem 55-letnim Wiesławem, szwendający się po świecie bezdomni, mogą coś na ten temat powiedzieć. O czworonogach też, bo pochodzą z Wożuczyna na Zamojszczyźnie, gdzie – zanim przyszedł kapitalizm – była jedna z największych w Polsce cukrowni. I z każdą kampanią buraczaną zwiększała się ilość bezdomnych kundli, ciągnących do cukrowni za pełnymi buraków ciągnikami. W najlepszym wypadku ludzie przywiązywali te psy do drzewa. Zazwyczaj jednak zatłukiwali łopatą, przejeżdżali traktorem, topili albo odstrzeliwali. – Przybiegało 40, zostawało przy życiu kilka. Dołączały do stada szczęściarzy ocalonych po ostatniej kampanii buraczanej. A potem wiadomo. Łapały rzucane przez ludzi ochłapy, gryzły się między sobą, ciągnęły od wsi do wsi – mówi Bożena. – W sumie jak my z Wieśkiem: oboje w magicznym dla pracodawców wieku (znikamy, kiedy słyszą, ile mamy lat), bez szkół, na łasce i niełasce kolejnych pracodawców, na czarno, za głodowe stawki.
Bożena przyznaje, że na początku była naiwna, wierzyła, że człowiek nie kopnie bez powodu, nie oszuka, da co obiecał. Potem – na przykład w knajpie greckiej w Niemczech – zrozumiała, że dla istoty ludzkiej nie ma zasad. Jeśli wyczuje, że druga istota jest słaba i nie zawalczy, wykorzysta ją bez skrupułów. I tak w knajpie greckiej w Niemczech nie tylko sprzątała (na co się umawiali), ale też gotowała, wydawała posiłki. Wszystko gratis, bo powinna się cieszyć, że w ogóle ma robotę. We Włoszech, gdzie miała pracować przy szparagach, dostała zaniżoną stawkę godzinową. W Anglii ze zmywaka wygryzła ją młodsza, z lepszym angielskim, chociaż do szorowania garów język nie był potrzebny. Ale i tak najbardziej kopali swoi. Wszędzie – od gospodarstwa agroturystycznego na Kaszubach po stawy hodowlane pod Warszawą – pracowała po dwa, trzy lata na czarno. W tym ostatnim za niepełne 2 tys. miesięcznie czyściła stawy, a nocą razem z trzema psami pilnowała magazynów. A ponieważ dogadywała się z nimi lepiej niż z ludźmi, to gdy po kilku operacjach na niedrożność jelit i pęknięciu żylaków szukała lżejszej roboty, pomyślała, że to ogłoszenie na olx jest dla niej.
Szefowa, która podpisała z nią i Wieśkiem umowę o pracę, dała pokój i ubezpieczenie, powiedziała, że nawet jeśli w schronisku poczują się jak w domu, z czasem jednak powinni wyjść do ludzi. Ale tygodnie mijały, a Bożena wychodzić nie chciała. Wystarczało, że przewalali się obok schroniska w pociągach dalekobieżnych albo podmiejskich z końcową stacją Modlin. Wystarczało, że o tym, co się dzieje za murem, słyszała od wolontariuszy albo szefowej i jej rodziny. Czasem, w przerwie między karmieniem psów, wychodzeniem z nimi do sektora, czyszczeniem kojców i nakładaniem jedzenia, włączała telewizor postawiony na półce nad lodówką – ale wtedy ludzie wydawali jej się jeszcze bardziej niezrozumiali, bezsensownie okrutni. Reguły rządzące schroniskiem wydawały się o wiele bardziej czytelne. Lepsze.
Choćby to, że szefowa walczyła, by każdy, kto skrzywdził psa, poniósł karę (np. właściciel rasowego, pięknego zwierzęcia, które zostało znalezione na wpół zakatowane i zagłodzone – namierzyli go dzięki czipowi). Albo to, że kilka tygodni przed Bożym Narodzeniem psy nie są oddawane do adopcji, po to by nikt nie traktował ich jako pomysł na prezent. Albo wreszcie to, że każde cierpienie – niezależnie, starej czy młodej istoty – musi zostać ukojone: dzięki zatrudnionemu w schronisku lekarzowi, który pracuje w specjalnie wyposażonym gabinecie, znajdującym się niedaleko pokoju Bożeny i Wieśka.
Czasem, kiedy Bożena mija korytarz, na którym wiszą zdjęcia psów, które żyją, i tych, które odeszły (każdy z imieniem), przypomina sobie ludzi, którzy mieli mniej szczęścia. Na przykład pewną sąsiadkę z bloków cukrownianych. Chorowała na raka jelit, mieszkała sama, miała 82 lata. Ostatni raz była traktowana jak człowiek, kiedy bawiła dzieci dyrektora cukrowni. Potem została już tylko wegetacja i cierpienie. Bożena nosiła słoik z zupą, dotykała, czasem wołała pogotowie. Ale kiedy słyszeli, do kogo to wezwanie, przyjeżdżali niechętnie. Kiedyś przyjechali szybciej niż zwykle i zabrali ją do domu starców. Krzyczała, że chce umierać u siebie, ale nie słuchali. Bożena nigdy już jej nie widziała, ale czasem o niej myśli.
To, co różni ludzi i psy, to chyba – jak mówi Bożena – właśnie to myślenie, to pamiętanie. Człowiek wbrew pozorom oswaja się łatwo, ale ciągłe bycie oswojonym wymaga od niego dużo wysiłku.
Tadek po kilku miesiącach pracy dla Fundacji Przyjaciele Braci Mniejszych złamał zasady. Upił się. Zostawił zwierzęta bez wody, jedzenia, w otwartych boksach. Mogły zrobić sobie krzywdę. Kiedy wytrzeźwiał, szefowa wręczyła mu wymówienie. Płakał: Co ja zrobiłem kochanej Iwonce, co ja zrobiłem… Wylądował na Dworcu Centralnym w Warszawie. Pił, nie jadł. Ktoś zadzwonił do szefowej, że go widział, że cierpi. Dostał kolejną szansę. Córki z mężem pojechały po niego na stację, półprzytomnego zapakowały do samochodu, przywiozły do schroniska.
Najadł się, ale był zbyt wyczerpany, żeby normalnie funkcjonować. Wezwali pogotowie. Wydobrzał i po paru dniach w szpitalu wrócił do psów. Zasadził przed pawilonem, w którym tynkowano jego pokój, bluszcz, na tyłach boksów urządził ogródek: pomidory pod folią, ogórki, dynia. Do późnego popołudnia wyprowadzał psy, karmił, sprzątał, grabił sektory, wyrzucał psie kupy. Wieczorem albo w przerwie między robotą pielił, przerywał, podlewał, obcinał, nawoził. Umówił się z szefową, żeby odkładała jego pensję – byle nie kusiło, żeby znowu nie zapił. Wytrzymał cztery miesiące. Zapił, kiedy pokój już był prawie gotowy, brakowało tylko podłóg. Odszedł z dywanem w romby i 4,5 tys. zaoszczędzonych pieniędzy. Nie wiadomo, jak dalej potoczyły się jego losy. Nikt ze znajomych szefowej nie widział go na bulwarze wiślanym ani na dworcu.
Rafał w nagrodę za dobrą pracę w schronisku ma szansę na naukę w gimnazjum. Szefowa obiecała, że pojedzie z nim do szkoły, razem złożą papiery, kupi mu podręczniki, pomoże w nadrabianiu zaległości. Szkoła ma być poza zakładem karnym. Rafał mówi, że takiej szansy, by stać się prawdziwym człowiekiem, nie chce zaprzepaścić.
Bożena i Wiesław nadal pracują, zarobione pieniądze wysyłają synom, którzy mieszkają niedaleko nieczynnej już cukrowni Wożuczyn.
Iwona Kowalik przyznaje, że przez cztery lata działania schroniska przewinęło się przez nie 80 pracowników. Niektórzy byli zwalniani albo sami odchodzili po pierwszej wypłacie. Przerastało ich to, że – skoro się zdecydowali – muszą być odpowiedzialni za psy. Czyli: nie kopać, nie bić, nie zmuszać siłą do tego, żeby wychodziły czy wchodziły do boksów, dbać, by miały co jeść i pić, miały czysto i sucho. Słowem: aby były traktowane po ludzku.