Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

61. kilometr

Kilka dni z życia kierowcy tira

Telefon do domu to wyjątkowy moment. Telefon do domu to wyjątkowy moment. Juliusz Ćwieluch / Polityka
Jazda tirem po cytryny na święta jest jak gra planszowa. Nigdy nie wiesz, o ile pól posuniesz się tego dnia. Jakie czekają pułapki i kogo spotkasz na swojej drodze.
Czekanie to sól pracy tirowca. Wiesław czeka najczęściej z papierosem w dłoni.Juliusz Ćwieluch/Polityka Czekanie to sól pracy tirowca. Wiesław czeka najczęściej z papierosem w dłoni.
Owoc jest jednak delikatniejszy niż człowiek. Temperaturę trzeba ciągle sprawdzać, a towar dowieźć jak najszybciej. Jedziemy.Juliusz Ćwieluch/Polityka Owoc jest jednak delikatniejszy niż człowiek. Temperaturę trzeba ciągle sprawdzać, a towar dowieźć jak najszybciej. Jedziemy.
Kierowcy żartują, że prawdziwy tirowiec do życia potrzebuje sześciu szklanek wody dziennie. Pięć do wypicia i jedną do zachowania higieny.Juliusz Ćwieluch/Polityka Kierowcy żartują, że prawdziwy tirowiec do życia potrzebuje sześciu szklanek wody dziennie. Pięć do wypicia i jedną do zachowania higieny.
Cytryny w najlepszym kalibrze trafią do skrzynek przesuwających się na górze. Te mniejsze i nie takie okazałe spadają dołem. Na nie też znajdzie się klient.Juliusz Ćwieluch/Polityka Cytryny w najlepszym kalibrze trafią do skrzynek przesuwających się na górze. Te mniejsze i nie takie okazałe spadają dołem. Na nie też znajdzie się klient.
Na 61. kilometrze nie ma nic.Juliusz Ćwieluch/Polityka Na 61. kilometrze nie ma nic.

Jak na tirowca Wiesław ma małą potrzebę manifestacji. Żadnych ledów, bajerów. Nawet atrapę rejestracji ze słowem WIESIEK ma małą. Wiesław nie manifestuje również nerwów. Od dwóch dni czeka na rozładunek przy browarze Efes. Jeszcze jeden dzień i będzie na remisie. Trzy dni w drodze do Turcji i trzy dni oczekiwania na rozładunek.

Inni kierowcy klną jak tirowcy. Strach CB włączyć. Strach pójść do nich na kawę. K… i k…. Guwenlik, czyli turecki dozorca, już się nauczył pomiędzy tymi k… nawigować. Takiej krótkiej nie trzeba się bać. Jest zaczepna, ale przyjacielska. Gorsza jest taka samotna, przeciągnięta. Z lekkim zaśpiewem na …wa. Jak się pojawia taka z wycharczanym rrr, to lepiej siedzieć w stróżówce i udawać, że cię nie ma. Bo i co taki guwenlik może, skoro to inni jemu rozkazy dają. Chociaż coś tam chyba może, bo chłopaki po dwóch dniach czekania zakręcili się ze szkłem koło jego budy i kolejność wjazdu nagle się zmieniła. Oj, nie spodobało się to innym kierowcom. Dużo tego charczącego rrr było słychać. Ale to już było poza Wiesławem, bo on po kolejności zajechał na rampę i wyładował polską puszkę na tureckie piwo. I tym samym otworzył sezon na cytrusy.

Pierwsze dojrzewają cytryny i mandarynki. A gonią je pomarańcze, które jeszcze nie łapią koloru, ale już wchodzą w kształt i wagę. I po te mandarynki, a może cytryny, trzeba było jechać. Z Istambułu pod Mersin. Z 10 st. C do 35. Z Europy do Azji.

Pod wulkanem

Azja to taka mniej umeblowana Europa. Jest coraz mniej drzew. Coraz mniej domów. Później coraz mniej kolorów. Nawet niebo się dostosowuje, bo i chmur jest coraz mniej.

Jedziemy. I to ile fabryka dała, a przepisy nie zabraniają, bo na pusto. W jeden dzień trzeba przeskoczyć ze Stambułu do Aksaray. Dojechać jak najbliżej Mersinu i stanąć, żeby wykręcić dobówkę, czyli nakazaną przez przepisy 24-godzinną przerwę w pracy. To, że samochód stał dwa dni pod rampą, nie liczy się, bo Wiesław odpalał silnik. Przejeżdżał te parę metrów, czyli według tachografu pracował.

Jedziemy więc. Ankara burzy krajobraz. Blokowiska na obrzeżach wyglądają jak wczesna faza kolonizacji Marsa. Pustka, czerwonawa ziemia i bloki. Autostrada zaledwie ociera się o miasto. Wiesiek mówi, że kiedyś wybrał się do Ankary. Ale jakoś mało z tego zapamiętał. A może mało było do oglądania.

Aksaray, według wszystko wiedzącej Wikipedii, ciągle czeka na swoją szansę stania się sercem tej części Turcji. Na razie jest średniej wielkości miastem, ze średniej jakości poziomem życia. Większość zabudowy jest nowa. Z ambicjami. Ale prowincjonalna. Nawet nieodłączny pomnik Mustafy Atatürka to manifestuje, bo mieszkańcy postawili ojca narodu z cylindrem w ręce. Trzyma go trochę jak petent w urzędzie, a nie mąż stanu. Z drugiej strony, może włodarze się bali, że z cylindrem na głowie wyglądałby jak czarodziej.

Ślady starego Aksaray można znaleźć w knajpie u Czewdeta. Wiesiek wybiera ten parking od lat. Inni zagraniczni kierowcy raczej go omijają. Nawet Turcy nie zagrzewają tu miejsca. Za to Kurdowie czują się wybornie. Godzinami gapią się w seriale i teleturnieje. Sprawdzają coś w smartfonach. Wypijają litry czaju. Albo po prostu zapadają w rodzaj stuporu i wtapiają się w tło knajpy, która ostatnią przemianę przeszła jakieś 30 lat temu. Czyli mniej więcej wtedy, kiedy Czewdet ostatni raz uprał swój uniform. Z papierosem przyklejonym raz do prawego, a raz lewego kącika ust wygląda jak klon Wieśka, który pod względem wypalanych papierosów mógłby zawstydzić niejednego z siedzących tutaj.

Kierowców ciężarówek od innych klientów Czewdeta łatwo można odróżnić po butach. Większość szoferów ma przygniecione pięty, żeby szybciej można było wskoczyć w buty, bo prowadzą w samych skarpetach albo bamboszach. A buty zostawiają na pierwszym schodku, który zakrywają drzwi.

Niedbałość Czewdeta jest wręcz manifestacyjna. O tym, kiedy ostatni raz była sprzątana toaleta, mogliby orzec chyba tylko archeolodzy. Sprzęty dożywają tu swoich dni w spokoju. Urwany dozownik na mydło leży w tym miejscu, w którym dawno, dawno temu odpadł ze ściany. Nieobecność gospodarza przekłada się również na wojnę propagandową. Ktoś wysmarował kupą na ścianie: PKK (skrót od Partiya Karkeręn Kurdistan – Partia Pracujących Kurdystanu). Trudno powiedzieć, czy smarując kupą, chciał obrazić, czy może jednak zareklamować zakazaną w Turcji kurdyjską organizację niepodległościową.

Czewdet co jakiś czas wychodzi na ganek. Staje, popatrzy na górę Hasan i wraca. Tak jakby sprawdzał, czy ten wygasły wulkan jeszcze stoi. Góra porządkuje krajobraz. Nadaje mu wymiar.

Czewdet stara się za to nie patrzeć w lewo. 100 m dalej właśnie kończą budować nowoczesną restaurację z zajazdem dla tirów. Taką z dużą ilością szkła i może nawet z ciepłą wodą w kranie. Nie mówiąc już o mydle.

Słodkie cytryny

Załadunek to w języku tirowców słowo klucz. Na załadunek się czeka. Załadunek się opóźnia. Załadunek się odwołuje. Na załadunek się spieszy. Wiesiek też spieszył się na załadunek. Z esemesa z Polski wynikało, że ma być w poniedziałek o szóstej rano. Pod hurtownią cytrusów był o pierwszej w nocy. Kolacja wypadła trochę przed drugą. Kameralnie. Butla z gazem pomiędzy siedzeniami. Deska rozdzielcza robiąca za deskę do krojenia. Nawet mycie naczyń robi się w kabinie. Brudy wylewa przez okno. Po zjedzeniu wystarczy otworzyć drzwi i śmieci wydmuchać sprężonym powietrzem.

Zapasowe łóżko w czasie jazdy musi być podciągnięte. Za to można tam zrzucić niepotrzebne rzeczy. Na noc łóżko opuszcza się na pasach. Rzeczy przerzuca na fotel, a kabinę zaciemnia zasłonką. I już z kuchni i salonu robi się sypialnia. Jakby w więzieniu było tyle miejsca, toby zaraz je zamknęli. Ale Wiesław twierdzi, że tylko przy podwójnej obsadzie robi się ciasno. A gdy jedzie sam, to nigdy hotelu nie bierze, bo gdzie by mu było lepiej. Sprawa toalety nie jest chyba kluczowa, bo w tej kwestii Wiesław idealnie przystosował się do warunków. Jak ściąga spodnie, to znaczy, że jest już w piżamie. Jak je zakłada, to znaczy, że przyszedł do pracy. Ubrań nie ma co zmieniać, bo przecież od samego siedzenia człowiek się nie ubrudzi.

Pod hurtownię ciągle podjeżdżają bombowce z owocami. Bombowce to duże ciężarówki do dowożenia towarów na krótkich dystansach. Turcy pakują zawsze z fantazją i pod sam czubek. Zdarza się, że samochód gubi towar i wtedy jest to prawdziwy bombowiec, bo latający po drodze towar rozwala wszystko, na co wpadnie. Tym razem bombowce wiozą tylko cytrynę. Wygląda na to, że z mandarynek nici. Te rosnące koło hurtowni łapią już kolor, ale do pełnej mandarynkowości jeszcze im brakuje. Wiesław z miną starego wygi twierdzi, że mandarynka spod Mersinu nawet nie umywa się do tej z Aydinu. Mandarynka z Aydinu bije ją po prostu na głowę w smaku, słodkości i bukiecie. W wyrazie jest pełniejsza. Tyle że w wyglądzie przegrywa, bo łupinę ma grubą i pofałdowaną. Ale czasy takie, że wygląd wszystkim rządzi.

Czasu na rozważania jest sporo, bo załadunek się opóźnia. Niby bombowce podjeżdżają z cytryną, ale niewiele jej wychodzi na linię. Wiesław kontroluje sytuację na podstawie samych tylko dźwięków. Gdy jest towar, to pneumatyczne pistolety do zszywania siatki na skrzynkach pracują jak na wojnie: pach, pach, pach, pach. A teraz to tylko pach i cisza. Spokojnie można iść na spacer. To znaczy Wiesław nie może, bo pilnuje wozu. A zresztą Morze Egejskie widać z kabiny. No i kiedyś już nad nim był. Pojechali jednym wozem. Boso po plaży chodzili. Zbierali muszelki. Nawet jeszcze ma je w paleciarce, skrzyni na puste europalety, bo nie było komu rozdać. Synów ma dorosłych. Wnuków jeszcze się nie doczekał.

Cierpliwość

Po 12 godzinach czekania ciągle nie każą podjechać pod rampę. Załadowali dwa samochody z Mołdawii. A Wiesław stoi na uboczu. Trochę tak, jakby go tu w ogóle nie było. Nikt nic nie mówi. Po ponad 20 latach za kierownicą można się podobno do tego przyzwyczaić.

Tylko że z tachografu wynika, iż jeszcze dzień stania i Wiesław nie dojedzie do Polski przed dwudniową przerwą. Przepisy są absurdalne, ale nieubłagane. Przejedziesz metr i staniesz na dziewięć godzin, ale według tachometru cały ten czas pracowałeś. I następnego metra nie możesz przejechać, nim nie odpoczniesz osiem godzin. Wykręciłeś dobówkę. Popracowałeś pięć dni i stajesz na 45 godzin. Wjechałeś na Węgry w sobotę, też stoisz, bo takie są przepisy. Dojechałeś do Stambułu po godz. 16, to stoisz sześć godzin. Wyszła ci przerwa do piątej nad ranem pod Stambułem, nie pojedziesz. Nie warto, bo od szóstej nad ranem do dziesiątej tirom nie wolno wjeżdżać do miasta. Trochę to wygląda jak jakaś gra planszowa. W której kierowca to zwykły pionek. Załadunek z poniedziałku o szóstej rano przesunął się na wtorek na południe. Później jeszcze trzeba było pojechać na cło. I tam odstać kolejne kilka godzin, choć papiery były już zrobione. Tylko agent zapomniał przywieźć je na czas.

Czekają wszyscy. Jedni drzemią. Inni dzwonią do rodzin. Niektórzy wykorzystują ten czas, żeby coś naprawić przy autach. Większość gości się i częstuje herbatą. Zaproszony jest każdy, kto akurat przechodzi. Życie towarzyskie toczy się wokół paleciarki. Tureccy kierowcy mają je poprzerabiane na kuchnie, łazienki i salon w jednym. Po lewej butla z gazem i obowiązkowym czajniczkiem. Na górnej półce spiżarnia i miejsce na przybory toaletowe. Półka niżej – garnki i naczynia. Na samym dole rzeczy różne. A opuszczona klapa od paleciarki robi za stolik. Najczęściej ma nawet przyklejoną na stałe ceratkę.

Herbata jest mocno osłodzona i krzepiąca. Jest dużo śmiechów, bo w tym towarzystwie śmieszne jest na przykład, że Ahmet się zamyślił i o mało nie oparzył papierosem w nogę. Ale na szczęście tak się zamyślił, że papieros w międzyczasie zgasł, i to też jest bardzo śmieszne. I jest jeszcze za co Allahowi podziękować. Esperantem tego towarzystwa jest kilka słów po angielsku i wiele gestów rękoma. A stałym punktem programu pokazywanie zdjęć dzieci w telefonie. Trudno zaimponować, bo każdy ma co najmniej troje do pokazania. A rekordzista osiem. Z tym, że ten ostatni nie wygląda na szczęśliwego. Na migi pokazuje, że rodziny nie widział od trzech tygodni. Taką ma cenę ta wygrana. Wiesiek swoją rodzinę widział tydzień temu. I jak się nie zmieści w godzinach, to na kolejne widzenie poczeka jeszcze tydzień.

61. kilometr

Na powrocie nawet Wiesiek robi się nerwowy, bo się boi, że mu na pakę wejdą talibowie. Czyli uchodźcy. Kierowcy tirów mają na nich jeszcze inne określenia, ale to jest najbardziej umiarkowane. Jeśli ktoś jest na wojnie z uchodźcami, to kierowcy są na pierwszej linii.

Wiesiek każdy dzień zaczyna od obejścia samochodu i sprawdzenia, czy mu się ktoś nie dosiadł. Za próbę przewiezienia nielegalnego emigranta dla kierowców są bardzo konkretne kary. Po pierwsze finansowe. W Bułgarii można pójść za to na miesiąc do aresztu. Jego kolegę, któremu celnicy wykryli syryjską rodzinę pod plandeką, dla przykładu przypięto kajdankami do poręczy schodów. Siedział w słońcu, a reszta kierowców się na niego gapiła. Nawet nie można było podać mu butelki wody. Jak ci drugi raz ktoś wślizgnie się pod plandekę, to kłopot masz nie tylko ty, ale i firma. Zatrzymują samochód, straszą sądem. Trzeba pójść mieszkać do hotelu. Nie zarabiasz, bo kierowcy jeżdżący do Turcji mają płacone za kurs. Nie ma kursów, nie ma kasy. Trudno byłoby wykopać głębszy rów pomiędzy kierowcami a uchodźcami.

Tureckim kierowcom już od kilku miesięcy nie wolno nikogo obcego przewozić w kabinie. W większości samochodów jeżdżących do Unii zamontowano systemy monitoringu. W polskich samochodach też zaczęto. Tym bardziej że stawki za przemycenie kogoś do Europy poszły w górę. 1 listopada na granicy z Bułgarią zatrzymano tira ze 129 uchodźcami. Wiesław szybko obliczył, że to ok. 9 ton ludzi. Po samej pracy silnika można się domyśleć, że coś nie tak. Sami się nie dosiedli. Tylko że teraz nawet niewinnym kierowcom będą walić stodołę, czyli prewencyjne rozładunki. I całą tę robotę ze schładzaniem cytryny trafi szlag. A na pewno szlag trafi dojazd do domu na weekend.

No więc grzejemy. Grzejemy, żeby dojechać jak najdalej. Przelecieć na czas Stambuł. Załapać się na dobrą godzinę i jeszcze w korku nie wypaść z czasem na tachografie, bo to umarł w butach. W mieście tak po prostu nie staniesz, bo nie ma gdzie. Byle dolecieć na 61. kilometr.

Na 61. kilometrze nie ma nic, co przyciągałoby uwagę. Trochę starych opon. Resztki asfaltobetonu. Sroki bawiące się koło drzew. Chyba owocowych. Ale owoców na nich żadnych nie ma. Jest za to wokół sporo tirów. Zbijają się w stada jak zwierzęta. I rządzi tym ten sam zwierzęcy instynkt. W stadzie jest bezpieczniej. Stado trudniej zaatakować. Stado boi się talibów. Talibowie mają na rękach dzieci zamiast karabinów. Ale dla stada talib to talib. Dla talibów nie ma litości.

61. kilometr za Stambułem to ulubione miejsce tirowców. Po przejechaniu Azji, przebiciu się przez wiecznie zakorkowane miasto, tu robią sobie przerwę przed skokiem na Unię Europejską. I ci uchodźcy chcieli robić z nimi ten skok. Parking jest obskurny. Słabo oświetlony. Otoczony pagórkami. W nocy zza tych pagórków wyskakiwali całymi rodzinami. Czołgali się do wozów. Szukali słabych punktów. Marian wiózł traktory. Przecięli mu linkę zabezpieczającą plandekę. Popakowali się do kabin tych traktorów, żeby było cieplej. I na rentgenie wyszło na to, że Marian wiózł gotowe traktory. Nawet już z traktorzystami za kierownicą. A innemu chłopakowi taki jeden na osi się schował. Ten to chyba z cyrku musiał być, bo na osi jechać to więcej niż o śmierć się prosić.

Od jakiegoś czasu na 61. kilometrze nie ma już jednak uchodźców. Zniknęli tak, jak się pojawili. Znienacka. Bo Turcja za unijne pieniądze wzięła się za temat. Kierowcy dalej zbijają się w stada. Instynkt to silna rzecz.

***

Autor dziękuje Janowi Paździorko, właścicielowi firmy transportowej Liber, za pomoc w realizacji materiału.

Polityka 50.2015 (3039) z dnia 08.12.2015; Na własne oczy; s. 116
Oryginalny tytuł tekstu: "61. kilometr"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną