Późny wieczór w centrum Warszawy. Mężczyzna w kapturze podbiega do srebrnego opla i oblewa go ciemną, śmierdzącą mazią. Po chwili zjeżdżają się taksówkarze. Filmują zajście. Szyba i maska opla spływają mieszaniną oleju silnikowego i fekaliów; przez otwór wentylacyjny ciecz wdziera się do wnętrza samochodu. Naprawa i czyszczenie będą kosztować prawie 5 tys. zł. W ciągu jednego tygodnia w Warszawie doszło do kilku takich napaści. Poszkodowani kierowcy jeżdżą w Uberze.
Uber to wspólna marka, pod którą występują działające w wielu krajach firmy parataksówkowe. Wszystkie korzystają z aplikacji na smartfony o tej samej nazwie – Uber, kojarzącej przewoźników z pasażerami. W całej Europie wokół Ubera atmosfera jest fatalna, a firma jest w odwrocie. W Polsce firma z każdym miesiącem rośnie jak na drożdżach – także dzięki wsparciu polityków. W tym roku zainwestowała 38 mln zł w Center of Excellence w Krakowie. Będzie ono bazą operacyjną firmy na Europę Środkowo-Wschodnią.
Zawsze i wszędzie gotowi do drogi
Aby zostać partnerem kierowcą Ubera wystarczy mieć 21 lat i prawo jazdy co najmniej od roku. Trzeba uzyskać zaświadczenia o niekaralności oraz o wykroczeniach drogowych. Samochód nie może mieć więcej niż 10 lat i musi przejść weryfikację Ubera. W umowie, którą podpisuje kierowca, jest on określany jako „niezależny dostawca usług transportowych”. O wymaganej, nie tylko od taksówkarzy, licencji na przewóz osób – ani słowa. Drugą stroną umowy jest zarejestrowana w Amsterdamie spółka Rasier Operations B.V., właścicielka licencji na aplikację Uber. Zarabia, udostępniając ją kierowcom – pobiera 20–25 proc.