Miejsce na policzku, po lewej stronie
Miejsce na policzku, po lewej stronie. Domowe hospicjum na Podlasiu
Od początku nic nie było tu tak, jak sobie zaplanował. Jako wykształcony i wyspecjalizowany w chirurgii szczękowo-twarzowej i medycynie paliatywnej lekarz, porzucający Warszawę na rzecz prowincji, chciał osiąść bliżej Supraśla, tam gdzie muzeum ikon. Ale w końcu wyszła wieś Nowa Wola i budynek starej szkoły dzielony z tutejszym batiuszką Jarosławem, który robił w niej warsztaty terapeutyczne dla upośledzonych.
Po dwóch latach był już skompletowany zespół – doktor Paweł, dwie pielęgniarki, psycholog i fizjoterapeuta – oraz potrzebny sprzęt medyczny do wypożyczania: inhalatory, wózki inwalidzkie, koncentratory tlenu. Brakowało tylko dofinansowania z NFZ. Błędy formalne we wniosku, dyrektor cmokał, że nic więcej nie da się zrobić. Kontrakty na usługi dostały hospicja w Białymstoku, choć tak naprawdę dopiero na wschód od niego zaczyna się hospicyjna biała plama w regionie. Mnóstwo starych i chorych po wsiach, do których dojechać można tylko szutrową drogą.
Miało to wszystko w związku z tym nie przetrwać. Ale od pięciu lat jakoś trwa. I się rozrasta. Hospicjum (dziś: dwóch lekarzy, cztery pielęgniarki, dwóch fizjoterapeutów oraz psycholog) żyje z darowizn i jednego procentu. Z powodu skromnego budżetu mieli jeździć tylko do pacjentów w stanie terminalnym, czyli umierających. Ale nawet to nie bardzo im tutaj wychodzi. Bo gdy jednemu starowinkowi zaleczyli niegojące się rany na nogach i powiedzieli, że wszystko już z nim dobrze, będą go wypisywać, to on na to, że wszystkie te rany na nowo sobie rozdrapie, jeśli go przestaną odwiedzać w domu.
Rozmowa
Tym sposobem właśnie bardziej lub mniej potrzebujących pacjentów uzbierało się doktorowi przez te pięć lat prawie dwustu. Większość trafia na krótko – kilka dni, kilka tygodni – ale są też prawdziwi hospicyjni weterani.