Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Młot na baby

Na prowincji walka z przemocą jest niezwykle trudna

Prezeska stowarzyszenia BABA – Anita Kucharska-Dziedzic Prezeska stowarzyszenia BABA – Anita Kucharska-Dziedzic Sławomir Sajkowski / Polityka
„Któraś z naszych w końcu zginie, a my nie możemy nic zrobić”, czyli o tym, jak wygląda praca w lokalnym stowarzyszeniu, które od 17 lat pomaga ofiarom przemocy na prowincji, ale od roku nie ma na to pieniędzy.
Działaczki ze stowarzyszenia BABA: Anita, Idalia i IwonaSławomir Sajkowski Działaczki ze stowarzyszenia BABA: Anita, Idalia i Iwona

Anita: Kojarzycie J.? Taka szczuplutka, ciemne włosy. Ma powracające myśli samobójcze, jest w naszej grupie terapeutycznej. Przemoc psychiczna. Mieszka w domu z mężem alkoholikiem i alkoholiczką teściową. Jej 9-letni dzieciak moczy się w nocy. Wiecie co u niej?

Idalia: Była u mnie w zeszłą środę. Mówiła, że chce wreszcie coś zrobić, będzie składać do prokuratury zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa.

Anita: Ale jest już zdecydowana? Bo jak tu przyszła pierwszy raz, to strasznie płakała. Dopiero po dwóch spotkaniach odważyła się na rozmowę z prawnikiem.

Idalia: Twierdzi, że teraz jest już gotowa.

Irena: Gdyby to było rok temu, dostałaby od nas bony na zakupy, pomogłybyśmy jej wynająć mieszkanie, opłaciłybyśmy część czynszu. I już, odcięłaby się, z prawną pomocą Kamili.

Anita: J. 500+ nie dostanie, bo dziecko jest jedno. Mieszkanie jest na kredyt. To będzie nadludzki wysiłek, jeśli jej się uda samodzielnie stamtąd wyrwać.

Zielonogórska kamienica, siedziba Lubuskiego Stowarzyszenia na Rzecz Kobiet BABA, wyremontowana i przystosowana do użytku darowiznami i babskimi siłami. Irena ponad 20 lat przepracowała w zielonogórskiej opiece społecznej, a gdy przeszła na emeryturę, zaczęła wolontariat w BABIE. Koordynuje program przydzielania pomocy materialnej. Idalia trafiła do BABY w czasie aplikacji radcowskiej i od sześciu lat udziela w stowarzyszeniu bezpłatnych porad prawnych. Kamila pracuje jako pedagog, od czterech lat jest wolontariuszką, w ramach stowarzyszenia prowadzi punkt porad w oddalonym o 40 km Świebodzinie. Anita Kucharska-Dziedzic jest prezeską i właśnie zaczęła sprawdzać swoją skrzynkę mejlową, która po raz kolejny w tym roku zapchała się wiadomościami zaczynającymi się od słów „ty lewacka kurwo” albo „wy feministyczne ździry”.

Anita: Pod koniec zeszłego roku dowiedziałyśmy się, że zostajemy bez pieniędzy. Odmowa przyznania dotacji z Ministerstwa Sprawiedliwości na pomoc osobom pokrzywdzonym przestępstwem. Pierwszy raz, bo od 2008 r. zawsze ten konkurs wygrywałyśmy.

Kamila: Byłam taka wkurzona, gdy przeczytałam uzasadnienie! Chodziło o to, że nasza działalność jest za wąska, bo pomagamy tylko kobietom. A przecież ja do tej pory umawiam do nas na spotkania G., który przyszedł w zeszłym roku – facet z trzema córkami i długami, został na gospodarstwie sam, porzucony przez żonę. Byli też inni, najczęściej po pobiciach, ofiary mobbingu w pracy, staruszkowie, których rodzina chce się pozbyć z domu.

Anita: Mężczyźni to w naszym poradnictwie ok. 20 proc. korzystających. Reszta to kobiety. Z prostej przyczyny – to one są najczęściej ofiarami przemocy. Według policyjnych statystyk z 2015 r. 69 proc. doświadczających przemocy to kobiety, natomiast ponad 90 proc. stosujących przemoc to mężczyźni. A to tylko przypadki oficjalnie zgłoszone. Było więc jasne, że jako organizacja jesteśmy po prostu nie po linii. Zresztą nie tylko my, w analogicznej sytuacji znalazło się np. Centrum Praw Kobiet. W 2015 r. dzięki funduszom z ministerstwa miałyśmy na działalność 700 tys. zł. Na tych pieniądzach i pracy wolontariuszy opierałyśmy pomoc. Bezpłatne porady prawne i psychologiczne w biurze w Zielonej Górze, a do tego punkty konsultacyjne w 14 małych miejscowościach w całym województwie.

Idalia: Do tego pomoc materialna, bardzo ważna, bo w tych najcięższych przypadkach – korzysta z niej zwykle 1 na 10 osób, w 2015 r. było to w sumie 90 rodzin – daje możliwość uwolnienia się od sprawcy.

Irena: No i osoby pierwszego kontaktu, które taką bitą, odizolowaną od rodziny i znajomych, a na dodatek często bez pracy, bo wychowującą dzieci, wezmą za rękę i będą prowadzić. Będą wydzwaniać, pytać, co u niej, czy złożyła już pismo w sądzie, rozwiewać wyrzuty sumienia.

Anita: Dla organizacji pozarządowych z dużych miast taka sytuacja jak nasza jest do przeżycia. Są tam bogatsze samorządy, większy dostęp do sponsorów. Ale dla stowarzyszeń w realiach małomiasteczkowych to realna groźba nieistnienia. Choć przecież tak naprawdę nie o nas tutaj chodzi. To te wszystkie kobiety z Kożuchowa, Sulęcina czy Międzyrzecza zostają same. Bo na co one mogą liczyć? Na lokalny OPS, w którym bezpłatna pomoc prawna przysługuje tylko do 26. i po 65. roku życia lub ubogim korzystającym ze świadczeń, a na dodatek pracuje tam ich sąsiadka? Na dom samotnej matki? Na policję, która odeśle je z kwitkiem, nie zakładając nawet niebieskiej karty, bo nie ma siniaków, znaczy, że nie ma przemocy?

Anita: Na prowincję zaczęłyśmy jeździć w 2005 r. Jeździła pielęgniarka, psycholożka i prawniczka. Pielęgniarka dla niepoznaki, że niby kobieta idzie po poradę zdrowotną, a obok przy okazji siedzi prawniczka. Ale i tak miejscowi zaczęli się orientować. Dziewczyny przez jakiś czas zabierały ze sobą jednego z mężów do ochrony, bo na dyżury zaczęli przychodzić lokalni panowie z awanturami. Zrozumiałyśmy, że jesteśmy za blisko. Kobieta, którą mąż bije, potrzebuje jak największej anonimowości. W końcu przeniosłyśmy się do małych miasteczek. Lokale udostępniały nam OPS, centra pomocy rodzinie, urzędy miasta.

Kamila: Gdy przyszłam do BABY w 2012 r., zaczęłam organizować punkt porad w Świebodzinie, jako jeden z 14, do których jeździło stowarzyszenie. Na początku to była salka w domu kultury. Dyżury raz w miesiącu, w soboty rano, kiedy ludzie mają wolne, a z drugiej strony, żeby pod pozorem załatwiania innych spraw można było bez podejrzeń do nas przyjść.

Idalia: Ja jeździłam do Kożuchowa, Nowej Soli i Sulechowa. To bardzo pomagało, że my jesteśmy z zewnątrz. Nie spotka się nas potem w kościele ani w sklepie, nie wygadamy sąsiadce zza płotu. Ja zawsze mówię: niech pani się nie boi, jeśli przez przypadek gdzieś się zobaczymy, ja o nic nie zapytam, możemy nawet udawać, że w ogóle się nie znamy.

Kamila: Zaczynało się zwykle od opowieści naokoło. Że w rodzinie jest ciężko, że problem ze spadkiem, że dziecko niegrzeczne i dopiero potem, po przełamaniu pierwszego wstydu i nieufności, zaczynaliśmy rozmawiać o tym, co naprawdę było problemem – bicie, przemoc ekonomiczna, molestowanie.

Z czasem ten nasz pokoik w Świebodzinie zaczął być za mały. Zgłaszało się coraz więcej osób, więc przeniosłyśmy się do centrum profilaktyki uzależnień, gdzie dyżury były już dwa razy w miesiącu. W sumie nic dziwnego – oplakatowałyśmy całą okolicę, a poza tym podsyłały nam swoich podopiecznych ośrodki pomocy społecznej. Sami nie mieli jak pomóc, więc kierowali do nas.

Dojazdy dla prawniczek i psycholożek były dofinansowane, a nawet mogłyśmy zwracać koszty podróży osobom, które przyjeżdżały. Bo do nas trafiały nieraz kobiety, dla których przyjazd busem z ich wioski do najbliższego miasta, raz na dwa tygodnie, za 9 zł w jedną stronę, był po prostu zbyt kosztowny.

Anita: Niektóre radziły sobie inaczej. Przyjeżdżały rowerem. 20 km w jedną stronę w listopadzie.

To właśnie w listopadzie K. trafiła do BABY. Miała szczęście. Nawet nie wiedziała, że są takie instytucje. Wyniosła się od niego po 25 latach za namową córek. Czy były problemy z alkoholem? Bo mamy terapię, możemy skierować – zdiagnozowała od razu przypadek K. pani w lokalnym OPS. Ale on nie miał problemów z alkoholem. Nerwowy był. Więc OPS odesłał K.

Dzięki BABIE, w samej końcówce ministerialnej pomocy, K. wynajęła w Zielonej Górze mieszkanie, dostała bony na jedzenie, bezpłatne spotkania z psychologiem dla siebie i dla córek, dopłatę do czynszu wysokości 300 zł. To duża kwota. Na co dzień K., jako sprzątaczka w szkole, dostaje na rękę najniższą krajową, 1355 zł. Zaczęła powoli, skromniutko urządzać się z trzema córkami. Żelazko od koleżanek i trzy garnuszki w prezencie, talerzyki i sztućce jednorazowe, kołdry na wagę z lumpeksu. Ciężko było. Ale ją w BABIE podnosiły na duchu, mówiły, że jak nowa dotacja przyjdzie, będą mogły bardziej pomóc. Po jednorazowej grudniowej wypłacie wzięły K. na stronę.

Irena: Musiałam powiedzieć, że niestety na kolejny rok żadnych pieniędzy nie ma. Przy każdej osobie to było tak samo trudne. K. miała pecha. Gdy powiedziała córkom, usiadły we cztery przy wynajmowanym stole i się rozryczały. W marcu 2016 r. wyprowadziły się do siostry K., 100 km od Zielonej Góry. K. zaczęła wykorzystywać zaległe urlopy. Nie było jej już stać na codziennie dojeżdżanie do pracy.

Anita: Staramy się sztukować. Dostajemy od ludzi używane rzeczy – ciuchy, buty, ręczniki. Ale nie ma się co oszukiwać: jeśli kobieta nie ma pracy i mieszka z mężem u teściowej, to komplet ręczników nie pomoże. Do decyzji o zmianie życia jej tym nie popchniemy. Oprócz naszego biura w Zielonej Górze porady utrzymały się w 3 z 14 miejscowości. Niektóre wolontariuszki po prostu jeżdżą tam za darmo.

Kamila: Mimo braku środków przez cały ostatni rok jeździłam do Świebodzina, bo wciąż dzwoniły kobiety, przyzwyczajone, że jesteśmy u nich na stałe. Nie mogłam tak po prostu ich zostawić. Jeździła też ze mną prawniczka, aż w końcu po trzech miesiącach zatrudniła ją na stałe gmina. Uznali, że to ważne, żeby porady z ich miejscowości nie zniknęły.

Anita: W poprzednich latach z naszą działalnością docierałyśmy nawet do 3,5 tys. osób rocznie, w tym roku szacujemy, że będzie to najwyżej tysiąc.

Kamila: W skrajnych przypadkach udzielamy konsultacji telefonicznych. Mój numer funkcjonuje jako całodobowy. Moje dzieci już wiedzą, że jak dzwoni, to mamy przez najbliższą godzinę nie będzie.

Irena: Najgorsze jest to, że kilka kobiet pod koniec ubiegłego roku czekało z decyzją o wyprowadzce na środki od nas. Dopytywały, upewniały się. Na taki krok potrzeba czasu. Więc one teraz, bez naszego wsparcia, muszą wciąż tkwić w swoich domach i my o tym wiemy.

Anita: Rocznie 150 kobiet w Polsce ginie w wyniku nieporozumień domowych. W zeszłym roku w naszym województwie miałyśmy serię takich zabójstw. Po każdym przypadku sprawdzałam nazwisko, musiałam się upewnić, czy to nie nasza. Ale Ilona, nasza wiceprezeska, zawsze mówi: poczekaj, w końcu i nam któraś zginie. Na razie się nie zdarzyło. Ale prawdopodobieństwo wzrasta.

Stowarzyszenie BABA dostało z Fundacji Batorego grant na działalność w zakresie przeciwdziałania dyskryminacji wysokości 100 tys. zł. Dzięki niemu od nowego roku wolontariuszki wrócą do 14 miejscowości, porady odbywać się będą rzadziej, raz na dwa miesiące. Na wsparcie materialne środków wciąż brakuje. K., z powodu problemów finansowych, wróciła do dawnego mieszkania w popegeerowskim bloku. Jej mąż wyjechał do pracy w Niemczech. Wraca do Polski na jeden weekend w miesiącu. K. ma nadzieję, że dzięki nowej pracy i jej wyprowadzce zmienił się, przemyślał. Na razie jeszcze się nie spotkali.

Polityka 49.2016 (3088) z dnia 29.11.2016; Społeczeństwo; s. 38
Oryginalny tytuł tekstu: "Młot na baby"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Społeczeństwo

Pociąg do jumy. Co Polacy kradną w pracy?

Zdarzyło ci się zabrać z pracy do domu papier do drukarki, kawę, może coś większego? Tak? Cofnij: nie zabrać – lecz ukraść.

Bianka Mikołajewska, [współpr.] Marta Mazuś
28.09.2011
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną