Większość ludzi działających charytatywnie ma swoją wąską specjalizację. Bezdomni. Niepełnosprawni. Sieroty. Niewidomi. Uzależnieni. Marina Hulia pomaga tym, których akurat spotka na swojej drodze. Raz są to dzieci więźniów, innym razem dzieci z Domu Samotnej Matki albo Jagódka z porażeniem mózgowym, autystyczny Krystian, podopieczni Domu Starców z Radości. I oczywiście dzieci uchodźców z Czeczenii. W 2013 r. dostała nagrodę im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata”. A teraz, 13 grudnia, nagrodę im. Jerzego Zimowskiego przyznawaną za „pomoc dla uchodźców i osób wykluczonych” przez Instytut Spraw Publicznych. (Współorganizatorką tej nagrody była nasza zmarła koleżanka Janina Paradowska-Zimowska).
Myszki spod celi
Marina, sama wielonarodowa i wielokulturowa, wszędzie czuje się jak w domu. Urodzona na Ukrainie, z ojca Rosjanina i matki Białorusinki, ma ukraiński paszport, białoruskie obywatelstwo i serce bijące po rosyjsku. Od ćwierć wieku mieszka w Polsce. Przez wiele lat uczyła rosyjskiego w społecznych warszawskich liceach. Potem, już głównie jako wolontariuszka, zajmowała się dziećmi, które z jakiegoś powodu były wykluczone.
W 2015 r. minister edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska powołała ją na stanowisko konsultantki ds. integracji i pracy z dziećmi cudzoziemskimi. Marina zaprosiła ją do aresztu przy Rakowieckiej w Warszawie na Mysi Bal, w którym ojcowie, więźniowie, występowali dla swoich dzieci. Jak minister zobaczyła recydywistę w stroju myszy śpiewającego na cały głos: „Jam jest myszka, myszka z Mokotowa, tak sobie siedzę, siedzę, czasem kwiczę, lecz mam potencjał, że się zdziwi sam pan Nietzsche”, powiedziała, że zatrudnia Marinę. Więc Marina jeździła po całej Polsce i uczyła pedagogów, jak pracować z małymi uchodźcami.