Gdyby się urodził później, może opuściłby Łowicz. Tak jak młodsi koledzy, którzy w latach 90. wyjeżdżali do wielkich miast i za granicę. Ale zbyt mocno zapuścił korzenie. Rutkowscy żyją tu od pięciu pokoleń. Pnioki – jak o tak zasiedziałych mówią Łowiczanie, zwani przez etnografów Księżakami.
– U nas do niedawna nie wyruszało się daleko za chlebem – mówi Jacek Rutkowski, grafik samouk i rysownik, dziś związany z folkowym biznesem. – Wynika to z odrębności dawnego Księstwa Łowickiego, gdzie nawet za cara żyło się stosunkowo dobrze. Mieszkańcy wsi zakładali rodziny często w obrębie parafii.
Maciej Malangiewicz, dyrektor Łowickiego Ośrodka Kultury, nie jest tutejszy, ale po 30 latach już zadomowiony. Wedle Księżaków – krzok, czyli ktoś bliższy niż ptok, który przybył niedawno i nie wiadomo, czy nie odfrunie. – Nie wyobrażam sobie żyć w mieście anonimowym, bez tego genius loci – mówi. – Tu codziennie chodzę ulicami, gdzie są stare kościoły i zabytkowe kamienice, bo ścisłe centrum niewiele się zmieniło.
Arcybiskupia własność
Niewiele się też zmieniło na dworcu PKP, na którym kołacze się jeszcze duch PRL. Żeby dostać się na Stary Rynek i poczuć ów genius loci, trzeba pokonać karkołomne przejście nad torami i zaniedbany teren wokół dworca. Na szczęście to tylko kilka minut. Jarosław Iwaszkiewicz w „Książce moich wspomnień” pisał z patosem: „Z głębokim zachwytem stanąłem na rynku łowickim pomiędzy kolegiatą a gimnazjum, skąd wielką falą chlusnęła na mnie polskość”. Tak pisarz zapamiętał swój pobyt w Łowiczu w 1911 r. To jedno z najstarszych miast w Polsce – w minionym roku hucznie obchodzono tu 880-lecie.