Artykuł w wersji audio
Gdyby Joanna Bach szukała pomysłu na biznes, na pewno nie przyszłoby jej do głowy, żeby robić biżuterię dla psów. I to nie tych małych, ozdobnych ras, które potrzebują kokardek lub spineczek do podtrzymywania włosów, ale dla olbrzymich dogów niemieckich. Jej jednak nie chodziło o biznes, a o pasję. W domu ma cztery dogi. Długo nie mogła zrozumieć, dlaczego dla jej ukochanej rasy nie ma nic ozdobnego.
Postanowiła zająć się tym sama. Z jedwabnych, kolorowych i błyszczących sznureczków uplotła swoim psom cienkie, luźne obroże – niby-zaciskowe, ale wiadomo przecież, że na czymś takim wielkiego doga się nie utrzyma. Psy miały w tym chodzić po domu i pozować do zdjęć. I pozowały. Ich pani jeszcze było mało. Znalazła hurtownię z koralikami, sztucznymi kamieniami i zrobiła zawieszki do obroży, zakończone jedwabnym frędzlem. 80-kilogramowy dog prezentował się wspaniale. Zrobiła więc kilka zdjęć i wstawiła na Facebooka. Ku swojemu zaskoczeniu dostała kilkanaście próśb o podobne zawieszki dla innych psów. Głównie z zagranicy.
To wówczas zarejestrowała firmę. Dziś, po półtora roku, sprzedaje w całej Europie, a najwięcej do Francji. Nie tylko psią biżuterię (tę już nawet zaczęto podrabiać, o czym doniosły wierne fanki z Niemiec). Świetnie idą zestawy obroża i smycz, taki sam pasek bądź torebka dla właścicielki. Zimą furorę robiły derki dla dogów i do kompletu kurtka lub torba dla właścicielki. Idą posłania, duże, wygodne, czarne ze srebrnym wzorem albo dżinsowe łączone ze sztucznym futerkiem. Albo przenośne do samochodu.
Producenci akcesoriów dla psów zapewne nie mają pojęcia, że większość właścicieli dogów niemieckich to kobiety. Joanna znalazła niszę, ale niewiele by z tego wyszło, gdyby nie Facebook, na którym – jako hodowczyni psów – ma ponad 3 tysiące znajomych z całego świata. Niemal wszyscy w zdjęciu profilowym mają głowę lub sylwetkę doga. Wyszło na to, że jeszcze zanim utworzyła na portalu fanpage swojej firmy, docierała do ogromnej liczby potencjalnych klientów.
Joanna jest niemal modelową ilustracją koncepcji długiego ogona (the long tail), sformułowanej przez Chrisa Andersona na początku lat dwutysięcznych, głoszącej, że obecnie interes daje się zrobić nie tyle na bestsellerach, masowo sprzedawanych towarach, co na bardzo szerokiej ofercie produktów niszowych. Przez zupełny przypadek Joanna sporo zarobiła. Nigdy nie pracowała. Po skończonej filologii białoruskiej wyszła za mąż, potem była zagrożona ciąża i chorująca córeczka. Mówi, że to zajęcie jest dla niej formą terapii.
Robota z subświatami
Haftowanie, szydełkowanie, nizanie koralików to przecież jedna z form terapii zajęciowej. Pomaga wyciszyć się, przestać myśleć o problemach, odpędzić czarne myśli, lęki, frustracje. A potem, gdy dzieło jest skończone, satysfakcja wzmacnia poczucie własnej wartości. Dodaje pewności siebie. Ręczna robota, zwłaszcza z nutą ekologiczną, etno, minimalistyczną, recyklingową, kojarzy się ludziom z ucieczką z wyścigu szczurów. Niedawno okazało się też, że ta sama technologia, która 200 lat temu za pomocą krosien uśmierciła rękodzieło, teraz je ożywiła. Pojawiły się bowiem portale społecznościowe. Ponad połowa użytkowników Pinteresta i więcej niż co dziesiąty użytkownik Facebooka i Instagrama wykorzystuje serwisy do wyszukiwania produktów i zakupów (raport Business Insider Polska). I coraz częściej są to wyroby ręczne, na konkretne zamówienie. A w internecie kupujemy już naprawdę dużo: 27 mln Polaków jest online i wydaje 30 mld zł rocznie na zakupy w sieci. Już prawie każdy jest przynajmniej na Facebooku.
Kilka lat wstecz rękodzielnicy próbowali wystawić swoje dzieła na portalach aukcyjnych, ale to nie było najlepsze miejsce. Kojarzyło się z masówką, czyli z zaprzeczeniem hand made. Istniały już niszowe internetowe serwisy jak: DecoBaazar, Pakamera, niemiecki DaWanda, Stylowi, Unikalni, Dooperele, DecoManufaktura czy Art-Madame, które skupiały po kilkuset twórców i projektantów mebli, ceramiki, biżuterii, ciuchów, upominków. Za pośrednictwo trzeba było jednak słono płacić, nawet do 40 proc. ceny sprzedaży. A przez Facebooka można zamówić coś konkretnie dla siebie, we wskazanym kolorze – twórcy chętnie biorą takie indywidualne zamówienia. I poszło.
Z niszy do stylebooka
– Jeśli chcemy zrozumieć, dlaczego hand made stał się w ostatnich latach tak popularny, warto potraktować go jako część szerszego i głębszego zjawiska tworzenia całych kulturalnych subświatów online – tłumaczy dr hab. Krzysztof Olechnicki, profesor w Instytucie Socjologii UMK i kierownik Zakładu Badań Kultury. Razem z profesorem Tomaszem Szlendakiem piszą o tym zjawisku w wydanej przez PWN książce „Nowe praktyki kulturowe Polaków. Megaceremoniały i subświaty”.
Owe subświaty kulturowe to internetowe społeczności (czasami mikrospołeczności), wspólnoty skupione wokół dowolnej idei i kontestujące główny nurt. W tym wypadku – konsumpcjonizm. Zdaniem prof. Olechnickiego podobne społeczności to wręcz jedna z nowych, ale coraz bardziej dominujących w Polsce form uczestnictwa w kulturze. Olbrzymi zasięg portali społecznościowych sprawia, że te alternatywne formy kultury są w stanie wybić się ponad główny nurt. Kulturą nie jest już to, co masowe, ale to, co ma wartość, np. estetyczną, oraz niesie ideę. – Subświaty stają się miejscem wykluwania różnych form kulturowego „oporu”, różnych alternatyw kulturowych – mówi prof. Olechnicki. – To odcinanie się od głównego nurtu bardzo często przebiega w ostentacyjny sposób. Jako manifestacja odrębnego stylu, unikalnych umiejętności, wysublimowanych gustów czy też po prostu bycia trendy. I tak nowe, niszowe idee ewoluują w mody – jak minimalizm, oszczędzanie jedzenia, ekoizm. Czy też właśnie hand made.
A w jego ramach na przykład etno. Krzysztof i Elżbieta Pająkowie dwa lata temu zaczęli szyć odzież pod marką Pijani folklorem. Są naprawdę zakochani w ludowym wzornictwie. Oboje przez wiele lat tańczyli w zespołach folklorystycznych, Krzysztof do dziś jest instruktorem, prowadzi zajęcia w Zespole Pieśni i Tańca Uniwersytetu Śląskiego.
– Są twórcy autentyczni, którzy czują się spadkobiercami tradycji, mają świadomość przynależności kulturowej i są tacy, których twórczość jest tylko symulacją. Odbiorcy to wyczuwają i wybierają tych pierwszych – mówi dr Joanna Dziadowiec, etnolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wzór z wycinanki kurpiowskiej na koszulkach Pijanych folklorem jest nie tylko prawdziwy, ale nawet chroniony prawami autorskimi. Wycinankę zrobił specjalnie dla nich kurpiowski artysta. I tak jest z każdym wzorem. Malowanką opolską czy wzorem sądeckim na lampasach spodni dresowych. – Sami projektujemy ten materiał, z którego są lampasy – mówi Krzysztof.
Podobnie jak Joanna Bach, która szyje ozdoby dla dogów, również Pająkowie zaczęli od pojedynczych rzeczy, dla siebie i dla znajomych. Gdy pomyśleli, że może to być sposób na połączenie pasji z pracą zawodową, założyli stronę internetową i fanpage na Facebooku. Najwięcej sprzedają bezpośrednio, w tradycyjny sposób, na festiwalach folklorystycznych i kiermaszach. Od czerwca do września są w drodze. Ale ci, którzy na festiwale przychodzą i kupują ich inspirowane ludowymi wzorami ciuchy, czapki czy torby, o tym, że będzie festiwal, a na nim stoisko Pijanych folklorem, dowiadują się z fejsa. – Nasz fanpage to jak taki słup ogłoszeniowy – mówi Krzysztof. – Piszę post: „Jedziemy na festiwal do Nowego Sącza, kto jedzie z nami?”, i na miejscu spotykam ludzi, którzy mówią, że przyjechali, bo przeczytali o tym na fejsie. Bez tej reklamy, jaką daje nam portal społecznościowy, nie bylibyśmy w stanie tak dobrze funkcjonować.
Internetowa interakcja
Ci, którzy docenili ideę hand made, zwykle doceniają też twórców, którzy wykorzystują odpadki, robią recykling. Tak właśnie w internecie doceniono zabawki Kiziu Miziu. Lalki, zwierzaki oraz domki i mebelki dla nich robi Dorota Godlewska. Szyje z niepotrzebnych już nikomu ubranek, z resztek i ze ścinków. Czasem są to materiały dostarczone przez klienta – powstaje wtedy lalka sentymentalna, np. dla dziecka z ubrań mamy i taty. Zdarza się jej też przerabiać zepsute ulubione pluszaki w nowe piękne maskotki mające w sobie tamtą starą, ukochaną przytulankę. Są też szmaciane portrety – najczęściej ukochanego zwierzaka.
Wokół Doroty Godlewskiej po kilku latach działalności na Facebooku stworzyła się mikrospołeczność. Dorota opowiada o pomysłach, radzi się, pyta np. o propozycję imienia dla jakiegoś pluszowego bohatera – i to ludzi wciąga. Mają możliwość uczestniczenia w dziele tworzenia. Nawet jeśli rękodzieło nie powstaje dla nich, są tylko kibicami, bardzo się angażują. Dorota Godlewska wciąż dostaje wiadomości od ludzi, którzy pamiętają jej prace sprzed lat, albo zdjęcia „kiziaków” z pozdrowieniami z wakacji.
Takiego odzewu, takich relacji z odbiorcami nie da żaden sklep internetowy ani własna witryna. – Bycie w kulturowym subświecie zaspokaja ważne potrzeby społeczne. Potrzebę afiliacji, przynależności do grona podobnych do siebie, chęci kultywowania wspólnych wartości, potrzebę wymiany informacji, chęć dzielenia się wiedzą i doświadczeniem, wreszcie potrzebę poczucia bezpieczeństwa i zadomowienia – wymienia prof. Olechnicki.
Podobnie jest na Faceboooku u Martyny Wroniszewskiej (Nożyczki – Pracownia Artystyczna). Martyna skończyła pedagogikę, ale postanowiła zająć się tym, co naprawdę kocha: szyciem. Zaczęła od szmacianej biżuterii, którą sprzedawała poprzez grono pracujących przyjaciółek (każda zaniosła do swojej firmy i kilkanaście naszyjników poszło), potem był kurs kroju i szycia, poprosiła rodzinę, by w urodzinowym prezencie kupiła jej maszynę. Na dobre rozkręciła działalność właśnie na FB. Wszystko, co powstaje w jej pracowni, jest spersonalizowane. Żadnej masówki.
Także wokół Agnieszki Zdanowskiej i Łukasza Matysa stworzyła się podobna grupa. Ludzi, którzy doceniają recykling. Mieli po 29 lat, kiedy zrobili pierwszy stół z palet, na nogach ze starego stołu – jak w większości wypadków dla siebie, bo wykończenie nowego mieszkania pochłonęło wszystkie pieniądze i na meble już nie wystarczyło. Agnieszka Zdanowska wystawiła na Facebooku zdjęcie stołu, znajomi zaczęli się dopytywać, gdzie taki mebel można kupić. Inspirację Agnieszka wzięła ze skandynawskich stron internetowych o recyklingu, upcyklingu i designie.
Widząc zainteresowanie, zaczęli szlifować kolejne palety. Tworzyli już także łóżka, kanapy, regały. Szybko doszły drabiny i skrzynki po jabłkach, kupowane od sadowników. I leżaki z płótnem z worków po kawie. Hitem okazały się stoły ze szpul po kablach, ale te najtrudniej zdobyć, bo są wielorazowego użytku. Po 4 latach mają już warsztat w garażu ojca Łukasza i pracownika, który dla nich szlifuje palety, bo z tym najwięcej roboty. Sami składają meble po godzinach, bo oboje pracują na pełny etat. Agnieszka z wykształcenia jest inżynierem sanitarnym, ale pracuje w marketingu, Łukasz w branży motoryzacyjnej. W zeszłym roku ekspert designu z jednego z serwisów internetowych mówił im, że palety się kończą, już nie są w modzie, ale oni tego nie zauważyli. Dalej ledwo mogą nadążyć z zamówieniami.
Z reklamy do reklamy
Dwa lata temu, w szczycie paletowej popularności, Agnieszka Zdanowska i Łukasz Matys myśleli nawet o przejściu na zawodowstwo. Otworzyli kawiarenkę w Warszawie „Mówisz i masz”, gdzie można było obejrzeć ich meble, zamówić albo kupić to, co było na miejscu, ale, jak mówią, gastronomia ich przerosła. Jednak coraz więcej młodych, 20 i 30 plus, rzuca stałe zajęcia i wybiera rękodzieło. Czują się wypaleni albo w pewnym momencie zdają sobie sprawę, że nie widzą sensu w swojej pracy. Albo gorzej: że to co robią, by zarobić na chleb, tak naprawdę jest zaprzeczeniem ich przekonań, filozofii życiowej.
Tak było z Tomaszem Kopyłowskim, który zasuwał w agencji reklamowej po 12 godzin na dobę. Praca ciekawa, dobrze płatna, ale nie do pogodzenia z jego ekologicznymi przekonaniami. Wtedy natknął się gdzieś w necie na szwajcarską firmę szyjąca torby z plandek od ciężarówek. Z żoną Anią Kamińską uszyli wtedy pierwszą setkę toreb – ze zużytych banerów reklamowych, które agencja Tomasza beztrosko wyrzucała.
Rozdali znajomym. Podobały się, więc zaryzykowali i otworzyli sklepik w Szczecinie. Potem ruszyła strona internetowa. Po kilku latach nie mogła się bez nich obejść żadna impreza promująca recykling czy walkę z reklamami zewnętrznymi zaśmiecającymi przestrzeń. Sprzedawali coraz więcej, ale przełomem był pierwszy klient firmowy, który własne zużyte banery chciał przerobić na designerskie gadżety reklamowe. – To był przypadek. Kumpel, który dostał od nas torbę z pierwszej próbnej setki, pracował w agencji koncertowej i próbował namówić Heyah na sponsoring. Odmówili mu, ale zainteresowali się torbą – mówi Tomek.
Dziś baza dużych klientów jest całkiem spora, w portfolio Ho-Lo są nawet projekty dla Muzeum Narodowego (z okazji wystawy Malczewskiego zrobili z banerów torby, każda z dużą wewnętrzną wszywką z fragmentem obrazu), jest Muzeum Powstania Warszawskiego (torby z grafikami Wilhelma Sasnala). Mieli w sprzedaży takie hity, jak torby z panelem solarnym i ładowarką – z torby czerpiącej ekologiczną energię ze słońca można naładować telefon czy tablet. Największą satysfakcję daje im to, że wszystko robią z materiałów, które kiedyś trafiłyby do śmieci.
W tak modnej od kilku lat postawie Do It Yourself chodzi przede wszystkim o to, by wziąć życie w swoje ręce. Robić coś w zgodzie z własnymi przekonaniami, a nie wbrew temu, w co się wierzy. Mniej chodzi o własnoręcznie wydziergane bluzeczki, bardziej o inny styl życia, trochę w duchu slow life (kolejny modny nurt, który wyrósł w alternatywnych subświatach). Co wcale nie oznacza, że mniej się pracuje. Tylko inaczej, elastycznie, a przede wszystkim w zgodzie ze sobą.