Bożena zabrała z religii obie córki, piąta i szósta klasa podstawówki na Dolnym Śląsku. – Z jednej strony ze złości. A z drugiej z prostej kalkulacji. Oczywiście obie mają religię w środku dnia. Ale wolę, żeby na okienku zrobiły zadanie domowe i krócej ślęczały w nocy. Dziś młodsza ma lekcje od 13.30 do 16.45. A jutro zaczyna o 7.10, osiem lekcji. Na zerówkę idzie dwa razy w tygodniu, raz zaczyna o ósmej, raz o 10. Starsza – tak samo. Gdy jedna startuje rano, druga – po południu. Bożena poprosiła szefa o przestawienie godzin pracy, żeby mogła na siódmą jedno czy drugie dziecko dowozić.
U syna Katarzyny, z warszawskiej podstawówki przy Mścisławskiej, z religii zrezygnowała cała klasa, jedna z szóstych. Bo akurat im trafiła się na ostatniej godzinie. W innej szkole w Warszawie współpracy odmówiły zakonnice. Jedna powiedziała, że nie będzie przychodzić na 7.10, bo o siódmej się modli i nie zdąży. A druga, że nie będzie siedzieć po 10 godzin na zajęciach, bo ma też życie prywatne. Przez inauguracyjne zebrania rodziców w ubiegłym tygodniu w licznych szkołach przetoczyły się debaty o wyprowadzaniu religii na parafię, co pozwoliłoby choć trochę ograniczyć szkolny tłok. Na ogół rozmowa zatrzymywała się na pieniądzach. Kościołowi trzeba by zapłacić za udostępnienie sal. Albo przynajmniej za sprzątanie.
– Koniec religii osobiście mnie cieszy, ale poza tym to jest rozpacz – wyznaje Katarzyna, matka szóstoklasisty z Mścisławskiej. W szkole zbudowanej na 300 dzieci w ubiegłym roku uczyło się ich 900, teraz jest 1,2 tys. Dostawiono kontenery, ale nie udało się ich dokończyć. Sale w głównym budynku podzielono na pół. Wszystkie zdatne części korytarza zajęto na lekcje. W kawałku holu, który się ostał, zorganizowano szatnię, bo w szatni budowano stołówkę.