Twoja „Polityka”. Jest nam po drodze. Każdego dnia.

Pierwszy miesiąc tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Nowy wspaniały świat

Dobro dzieci po norwesku

Nina Witoszek Nina Witoszek AN
Rozmowa z prof. Niną Witoszek, historyk kultury, mieszkającą od lat w Norwegii, o tym, jak się tu dba o dobro dzieci.
Plakat przeciw praktykom norweskiej Barnevernet.Bob Toma Plakat przeciw praktykom norweskiej Barnevernet.

MARTYNA BUNDA: – Norwegia poprosiła Polskę o odwołanie konsula. Norweska opinia publiczna zauważyła ten fakt?
PROF. NINA WITOSZEK: – Oczywiście. Opisały go wszystkie najważniejsze gazety. W oszczędnej formule informując, że przekroczył kompetencje. Że zbyt ingerował w sprawy, które nie leżały w jego gestii. Oraz że był niewybredny, jeśli chodzi o dobór słownictwa. Według niektórych mediów konsul posuwał się do sformułowań niezgodnych z dyplomatycznym protokołem. Samobójczych, jeśli chodzi o percepcję Norwegów.

Kilka lat temu również pani zarzucano, że przekroczyła normy dozwolone w debacie. W eseju opublikowanym w najważniejszej norweskiej gazecie „Aftenposten” nazwała pani Barnevernet – instytucję powołaną do dbania o dobro dziecka – stalinowską. Tytuł brzmiał: „Tyrania dobroci”.
Starałam się pokazać systemowe wady tej instytucji, które mogą prowadzić – i w opisywanym przeze mnie przypadku doprowadziły – do prawdziwych ludzkich dramatów. Bo czy może być większa tragedia niż utrata dziecka? Nad tym, czy opublikować mój tekst, debatowała specjalna etyczna rada gazety, która zdecydowała, że temat jest bardzo ważny, a metaforyka – prawem publicystyki. Prócz głosów oburzenia na niektóre sformułowania tekst wywołał w Norwegii ogromną narodową dyskusję nad Barnevernet. Przez chwilę nawet wydawało się, że pomoże gruntownie zreformować ten system.

Ale nie chodziło o przywoływane przez polskiego konsula „planowe wynaradawianie”?
Całą tę paranoję z polowaniem na polskość należy odrzucić, to wymysły. Notabene, gdy już tekst się ukazał, najwięcej telefonów miałam właśnie od Norwegów. Do dziś pamiętam norweską lekarkę, której odebrano dziecko, bo miała depresję, kłopoty na uczelni i właśnie rozstała się z mężem. Kilka lat później, kiedy już wyzdrowiała i skończyła studia, walczyła o odzyskanie dziecka, ale było za późno. Czysta rozpacz. Realne problemy z Barnevernet polegają na tym, że system jest nieoperatywny, nieprzejrzysty, hermetyczny i w dodatku brakuje instytucji odwoławczych innych niż sąd, a postępowanie przed sądem zabiera dużo czasu. Co więcej, jest to system tak samo nieczytelny zarówno dla poszkodowanych obcokrajowców, jak i Norwegów.

Wielu rodziców życzliwego zainteresowania ich dziećmi ze strony Barnevernet nie bierze poważnie. Tak było w przypadku rodziców Nikoli, którą kilka lat temu odbił i uprowadził z tego kraju polski celebryta detektyw Krzysztof Rutkowski.
W tym i zapewne w wielu innych. Rodzice przyzwyczajają się do „życzliwej twarzy”, tymczasem po każdym spotkaniu pracownicy wypełniają rubryczki w swoich kwestionariuszach. Gdy uzbiera się dostateczna liczba minusów, jest już za późno. Dziecko zostaje zabrane. Tym, co naprawdę różni Polaków i innych imigrantów od Norwegów, są ogromne kłopoty z odzyskaniem dziecka. A to dlatego, że Polacy, walcząc o nie, przyjmują strategie, które na norweskiej mentalności wywołują efekt wprost przeciwny do zamierzonego.

Co to znaczy?
Gdy polskiemu rodzicowi odbiera się dziecko, ten zwykle zachowuje się wobec sądu bardzo emocjonalnie, używa wielkich, często agresywnych słów. Chce sądowi zaprezentować rozpacz, przekonany, że zaangażowaniem, emocjami, wzruszy i zjedna sobie sędziego. Tymczasem to, co powinien zrobić rodzic, by dziecko wróciło do domu, to przekonać sędziów, że jest stabilny emocjonalnie i panuje nad własnym życiem. A więc jest w stanie unieść odpowiedzialność za dziecko. Łzy, darcie szat, ogłaszanie, że dziecko skradziono, to najprostsza droga, żeby stracić wszystkie szanse.

Konsul Stanisław Kowalski jest jak polski rodzic w sądzie. Włączając się w sprawę polskiego dziecka, zarzuca Norwegii celowe wynaradawianie, kradzież „materiału ludzkiego” w tym celu, by dziecko „znorweszczyć”, w dodatku wydaje się w to wierzyć. W norweskiej prasie opisywano też, że wtargnął na spotkanie polskich rodziców z urzędnikami Barnevernet i nie chciał wyjść. Wyprowadzono go siłą.
Norwegowie nie tylko mają inną wrażliwość, nie znoszą afrontów, wolą spokojne negocjacje. Według nich to, co serwował im konsul, to była napaść. Obraza norweskich instytucji i pracowników.

Choć Norwegowie poprosili o zmianę na tym stanowisku, konsul nie został odwołany, bo zdaniem polskiego rządu robi dobrą robotę. Ordo Iuris, polska odnoga fundamentalnie prawicowej organizacji, wezwała do podpisywania petycji w obronie konsula i polskich dzieci. A kilka tygodni przed tym incydentem Polska udzieliła azylu politycznego Norweżce, która uciekła nad Wisłę przed urzędnikami Barnevernet.
W Norwegii się tego nie nagłaśnia. Jako kraj dialogu, konsensusu i porozumienia Norwegia woli mówić, że incydent nie wpływa na relacje Polski i Norwegii, że konflikt jeszcze nie jest rozwiązany, sprawa w toku – co najwyżej z rosnącym zdziwieniem patrzy na „dziwną polską dyplomację”.

Tak jak sędziowie ze zdziwieniem patrzą na polskich rodziców w sądach. Dlaczego zajęła się pani akurat Barnevernet?
To było w czasie, gdy leżałam w szpitalu po wypadku pożarowym i liczyłam się z tym, że z tego nie wyjdę. Zadzwoniła do mnie kobieta w jeszcze gorszej sytuacji. Właśnie odebrano jej bliźnięta. Świadomość, że jest ktoś, komu jest jeszcze trudniej, pozwala oderwać się od własnych kłopotów. Zajęłam się tą sprawą, a miałam bardzo dużo czasu na wertowanie papierów. Ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że zaszła tragiczna pomyłka. Typową cechę autystycznych dzieci – powtarzanie pytania – wzięto za odpowiedzi. Była przemoc? Pyta urzędnik. Była przemoc – powtarza pytanie dziecko. „Była przemoc” – zapisuje urzędnik.

Czym właściwie jest Barnevernet?
To typowo skandynawskie struktury. Wedle norweskiej filozofii państwo dobrobytu jest superopiekunem słabszych: dzieci, kobiet, mniejszości. Wszyscy oni w jakiejkolwiek relacji międzyludzkiej mogą na nie liczyć. Jeśli np. kobieta uważa, że w małżeństwie traci autonomię jako jednostka – a autonomia jest wręcz fetyszem w norweskim dyskursie – jest cała masa państwowych instytucji, do których można się zwrócić. Można by to porównać z systemem stalinowskim czy faszystowskim, gdyby nie fakt, że w tym wypadku mamy do czynienia z państwem prawa i z autentycznym zaufaniem obywateli do swojego państwa, ich wiarą, że ono naprawdę jest sprawiedliwym opiekunem. To wręcz mit Norwegów o sobie samych – że żyją w najlepszym kraju świata, który po upadku USA zajął miejsce „wzorca z Sevres”. A już szczególnie czuli są Norwegowie na prawa i autonomię dzieci – bo dzieci są najsłabsze. Jeśli gdzieś – w szkole, wśród sąsiadów – pojawia się podejrzenie, że w rodzinie może dziać się coś złego, wkracza Barnevernet. Wysyła anioła stróża, żeby obserwował rodzinę przez jakiś czas, służył radą i wskazówkami.

Ale anioł stróż ma kajet, gdzie wpisuje plusy i minusy.
No właśnie. A jeśli jest przemoc fizyczna, państwo działa od razu. Czasem w kuriozalny sposób. Jak w historii, gdy matka rzuciła w dziecko ścierką, bo krzyczało i nie chciało przestać. Dziecko szybko poleciało do sypialni, zadzwoniło z iPhone’a na policję, że w tym domu bije się dzieci. Ta zjawiła się od razu i zaczęła od wrzucenia biednej kobiety do izolatki. Podobne historie też się zdarzają, ale to raczej wyjątki.

Nadgorliwość.
Wynikająca z dwóch powodów. Po pierwsze, kilka lat wstecz opinią publiczną w Norwegii wstrząsnęła sprawa masowego seksualnego znęcania się nad dziećmi w miejscowości Alvdal, i w tej sprawie właśnie Barnevernet obciążono winą. I rzeczywiście, tam zrobiono zdecydowanie za mało. Ale też Polacy mają skłonność do traktowania Barnevernet jako monolitu, a to nieprawda. Jedne instytucje działają świetnie, w innych całe dnie pije się herbatkę. Jedne mają doświadczonych psychologów, inne – tuż po studiach, może ambitnych, ale niemających pojęcia, co to znaczy mieć dzieci. Regułą jest, że ten urząd jednak działa stosunkowo dobrze i na korzyść dziecka. Choć systemowo patrząc, na pewno wymaga reform.

Wraz z grupą specjalistów próbowała pani zreformować ten system. Dlaczego się nie udało?
Bo przyszły wybory. W fundacji Wolnego Słowa w 2015 r. zorganizowaliśmy nawet wielkie seminarium na ten temat. Wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze. Z poprzednią minister zaszliśmy ogromnie daleko w projektowaniu zmian, a potem rząd się zmienił i wszystko utknęło. A może wręcz jest gorzej. Parę lat temu, pracując nad publikacją, mojej asystentce udało się porozmawiać z norweskimi sąsiadami poszkodowanej rodziny, uzyskałam też dostęp do kopii zeznań dzieci przesłuchiwanych przez psychologów; dzięki takim dokumentom powstał mój esej. Teraz nawet to nie jest już możliwe. W odpowiedzi na kryzys w Alvdal system się zamknął i uszczelnił, i już niczego o kulisach konkretnych decyzji dowiedzieć się nie można.

W Barnevernet brakuje instancji, do której się można odwołać. Nie działa system prawników powołanych do wspierania rodziny – wielokroć udało się wykazać, że oni trzymają z instytucją. Państwowi prawnicy są tańsi, wiele rodzin stać tylko na taką pomoc – ale oni są finansowo zależni od Barnevernet. Mimo inicjatyw, propozycji, tego problemu też nie udało się załatwić.

Dlaczego ten system jest tak uparcie zamknięty?
Częściowo ze względów kulturowych. Norwegia to w istocie dwie zderzające się rzeczywistości. Jest „Norwegia chłopów”, bo takie są właśnie korzenie społeczeństwa, które w sto lat nieprawdopodobnie się wzbogaciło. Mamy więc chłopski styl – zamknięcie, małomówność, introwertyczność. Równolegle istnieje „laboratorium przyszłości”. Pierwsza twarz Norwegii jest trochę nieufna, czego echa nierzadko da się wychwycić w postępowaniu urzędników. Ta druga Norwegia, państwo laboratoryjne, bogate, z liberalną demokracją, uznała, że dziecko jest święte, i zrobi wszystko dla jego dobra. Rodzina ma w zasadzie mniej praw niż dziecko, bo ono jest słabe i nie ma możliwości obronić się przed ewentualną agresją. Ta druga Norwegia traktuje dziecko jako w pełni autonomiczną jednostkę, wobec której rodzice mają obowiązki, więc gdy są złapani na naruszeniach większych lub mniejszych, oznacza to, że się z tych obowiązków nie wywiązują, i natychmiast wkracza państwo. Także w straszny sposób – odbierając dziecko rodzinie. Słusznie albo niesłusznie. Ja mam wrażenie, że Norwegowie z tej straszności nie zdają sobie sprawy. Kłopot w tym, że choć generalnie instytucje w demokratycznej Norwegii są samonaprawiające, Barnevernet akurat do tej pory jest odporna na wstrząsy i na tę chwilę wydaje się niereformowalna. Może ta kierowana specyficznymi pobudkami mobilizacja Polaków coś zmieni? To byłby zaskakujący finał.

***

Nina Witoszek, (ur. w 1954 r. w Pszczynie) – profesor historii kultury, pracuje na uniwersytecie w Oslo. Autorka licznych publikacji na temat Skandynawii. Jest felietonistką i komentatorką w największym norweskim dzienniku „Aftenposten”. W 2006 r. norweski dziennik „Dagbladet” wymienił ją wśród 10 najwybitniejszych intelektualistów mieszkających w Norwegii. Autorka słodko-gorzkiego portretu Norwegów w książce „Najlepszy kraj na świecie”.

Polityka 6.2019 (3197) z dnia 05.02.2019; Społeczeństwo; s. 36
Oryginalny tytuł tekstu: "Nowy wspaniały świat"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

Społeczeństwo

Nowe leki na odchudzanie podbijają świat. Czy właśnie odkryliśmy Święty Graal?

Czy nowe leki na odchudzanie, które właśnie zalewają zachodnie rynki, to największa rewolucja w medycynie od czasów antybiotyków? Jeśli tak, to może nas czekać również rewolucja społeczna.

Paweł Walewski, Łukasz Wójcik
23.09.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną