Wielu Polakom, którym nieobojętny jest nie tylko własny los, ale i koleje świata, towarzyszy dziś poczucie, że coś nieodwołalnie się kończy. Szczególnie ten stan żalu i niepokoju zdaje się gnębić pokolenie, które z racji nieodwołalnej dojrzałości emerytalnej zaczyna podsumowywać swoje życiorysy, czyli – z grubsza biorąc – roczniki czterdzieste i pięćdziesiąte. I nie chodzi tu tylko o remanent osobistego dorobku, ale o pytania fundamentalne: Jaki świat po sobie pozostawią? Czy to, co było sensem i treścią ich życia, wszystkie te walki stoczone w imię demokracji, racjonalnej gospodarki, a przede wszystkim wolności jednostki, warte były tysięcy godzin i nadgodzin spędzonych w pracy, stresów, rozdarć wewnętrznych, gdy dochodziło do kolejnych wyborów politycznych i etycznych?
A wcześniej w przypadku niektórych – miesięcy i lat młodości spędzonych na przymusowej bezczynności, bo zaangażowali się, bo zakwalifikowano ich jako wrogów i zdrajców, pozbawiono prawa wykonywania zawodu, śledzono, zakładano teczki, wtrącano do cel. Tak, chodzi o stan wojenny. O wcześniejszą wiosnę Solidarności. O czerwcowe wybory 1989 r., o transformację ustrojową. Wszystko to było formacyjnym doświadczeniem tych roczników, choć nie wszyscy przechodzili przez kolejne etapy i przełomy równie świadomie, tak samo boleśnie czy też podobnie entuzjastycznie. To, co jednym jawiło się jako bezapelacyjne zwycięstwo – np. Okrągły Stół, innym – jako klęska. To, co jednych mobilizowało – np. wszechobecna rywalizacja – innych paraliżowało. Dziś te stare podziały odżyły, rozpoławiając Polskę ideowo i politycznie.
Rdzewiejąca wiara
Generalnie jednak przez ćwierć wieku Polacy, zwłaszcza średniego pokolenia, podzielali w większości przekonanie, że wiemy, dokąd zmierzamy.