Informacja o „drugiej fazie reformy oświaty” zapowiedzianej przez ministra edukacji Dariusza Piontkowskiego mogła wzbudzić zdziwienie. Jego poprzedniczka Anna Zalewska w maju ubiegłego roku – tuż przed wyjazdem do Brukseli na posadę europosłanki – ogłaszała w mediach, że „dokończyła reformę i jest ona zamknięta”. Teraz szef MEN mówi dość ogólnie, że resort w nadchodzących miesiącach przygotuje program zmian pragmatyki zawodowej, systemu wynagradzania i finansowania oświaty.
Żeby nie było nauczycieli z przypadku
Od lat wiadomo, że zmiany w tych obszarach są konieczne. Powtarzają to i samorządowcy, i nauczycielscy związkowcy, i inni działacze. Formułują zresztą konkretne pomysły: związki zawodowe postulują powiązanie wynagrodzeń ze średnimi pensjami w społeczeństwie. Przedstawiciele kilkudziesięciotysięcznej facebookowej społeczności „Ja, nauczyciel” pod koniec ubiegłego roku wystartowali z propozycją likwidacji Karty Nauczyciela (reakcje wzbudziło to zresztą gorące).
Anna Schmidt-Fic z innej z największych nauczycielskich grup, „Protest z wykrzyknikiem”, podkreśla, że dotychczas w tzw. reformie nie dotknięto nawet bardzo ważnego tematu kształcenia nauczycieli: – Nie zajęto się też kwestią dopuszczania do zawodu, żeby wyeliminować nauczycieli z przypadku, pozbawionych predyspozycji. Przeciwnie, przyzwolenie kuratoriów na zatrudnianie ludzi bez kwalifikacji rośnie. Wraz z dalszym odchodzeniem nauczycieli problem będzie się nasilał, szczególnie jeśli nie poprawią się fatalne dziś warunki finansowe w tym zawodzie.
Czytaj też: Prace domowe – ostre cięcie
Rządowi najmniej chodzi o edukację
Teoretycznie można by zatem przyjąć, że ministerialna zapowiedź nowej fazy jest odpowiedzią na płynące z różnych stron głosy i wnioski. Kłopot w tym, że – zwłaszcza nauczycielom – trudno uwierzyć w czyste intencje stojące za zamiarem dalszych „reform”. Z dotychczasowych nic dobrego dla środowiska nie wynikło. A żeby umocnić się w wątpliwościach, wystarczy spojrzeć na sposób traktowania przez władzę innych, mało spolegliwych grup zawodowych, poczynając od sędziów. No i przypomnieć sobie ton narracji o nauczycielach w mediach publicznych, nie tylko w czasie ubiegłorocznego strajku.
Wielu nauczycieli spodziewa się, że drugi etap reformy ma ostatecznie złamać, poróżnić i podporządkować środowisko. A jakość jego pracy – czyli edukacji – jest albo bez znaczenia, albo wręcz chodzi o jej pogorszenie. Ta druga hipoteza przewija się zresztą od początku pisowskiej operacji na szkołach („chcą szkoły spacyfikować, bo łatwiej jest manipulować niedokształconym obywatelem” – nasuwa się niejednemu). Teraz wracają przypuszczenia, że ostatecznym celem jest realizacja w Polsce tzw. wariantu węgierskiego, czyli skrajnej centralizacji systemu oświaty. I one przewijały się od początku, wskazywało na ten kierunek m.in. umocnienie roli kuratorów.
Czytaj też: Małopolskie kuratorium oświaty chciało wymusić donosy na uczniach
MEN i tak zrobi, co chce
Z tych wszystkich powodów trudno wierzyć, że zapowiadane na kolejne miesiące rozmowy i prace (mają brać w nich udział przedstawiciele nauczycieli i samorządów) będą konstruktywne. Ubiegłoroczne doświadczenia każą raczej przypuszczać, że relacje ze spotkań będą dostarczać materiału do przepychanek, dyskutanci będą się okopywać na swoich stanowiskach, a ostatecznie władza i tak przeprowadzi to, co jej pasuje. No chyba, że Dariusz Piontkowski okaże się bardziej otwarty na argumenty niż jego poprzedniczka, co jednak wydaje się mało prawdopodobne.
Czytaj też: Dlaczego szefem ZNP znowu został Sławomir Broniarz