Julia, czerwcówka (podobno litera R w miesiącu przynosi szczęście), odchodzi od zmysłów. Wczoraj czytała relację pewnej mężatki, która właśnie przysięgała w warszawskim USC. Nie wrzuciła filmiku, gdyż nikogo prócz świadków nie wpuszczono, a im nie wypadało kręcić telefonem. Otóż przed wejściem zmierzono im temperatury. Ślubowali, siedząc na krzesłach obitych zdezynfekowanym aksamitem, rozstawieni od siebie na przepisową odległość. Ojcowie i matki czekali przed ratuszem. Owa już mężatka ślub kościelny odłożyła z własnej woli. Co to potem za wspomnienia, gdy ma się za sobą – zgodnie z wytycznymi sanepidu – tylko pięciu kuzynów. Wesele, nazywane dziś zgromadzeniem publicznym, nie wchodziło w grę.
Już Julii nieśli suknię z welonem, kupione były pudełeczka na ciasto dla gości, krówki mleczne z datą ślubu oraz magnesy na lodówkę z podobizną jej i jego kręcących się na karuzeli podczas ubiegłorocznych wakacji w Dźwirzynie.
Planować należy ołówkiem z gumką
Ojciec dwa lata odkładał, by wyprawić jedynaczce huczne 200-osobowe przyjęcie na zamojskiej starówce. Imał się różnych zajęć po pracy na stanowisku ochroniarza. Matka dorabiała do etatu w budżetówce, sprzedając w necie biżuterię wykonaną ręcznie. Miało być z klasą. Wesele – czytała Julia w katalogu bukietów – pokazuje gościom, kim jesteśmy, dostarczając na później wspomnień o nas.
A teraz nie może się pokazać, choć tato z mamą wpłacili już na oprawę dwie z trzech transzy. Kupiła perłowe sandałki na szpilce, sukienka od pół roku szyje się w wersji letniej. Jak ją teraz przerabiać na zimowy plan B? Rękawy doszywać do ramiączek? Zresztą przymiarki u krawcowej zawieszone do odwołania.
Narzeczony odkładał kwestie odzieżowe na ostatnią chwilę. A musi mieć garnitur niestandardowy, gdyż jest ponadprzeciętnie wysoki.