Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

Dyżurny wróg! Jak władza odgrzewa spór o śląskość i Śląsk

Marsz Ruchu Autonomii Śląska w Katowicach, 11 lipca 2020 r. Marsz Ruchu Autonomii Śląska w Katowicach, 11 lipca 2020 r. ASW / ArtService / Forum
Czy separatystom i wnukom dziadków z Wehrmachtu uda się oderwać Śląsk od Polski? Czy języki wilamowski i śląski zagrożą polszczyźnie? Czy ukryta opcja niemiecka objawi się w spisie powszechnym tysiącami, a może milionami?

Wyobraźmy sobie taki temat lekcji: „Podajcie, drogie dziatki, przykład organizacji separatystycznej w naszym ukochanym kraju”, prosi zdalnie przepracowany edukator przepracowanych uczniów. Rzeczone dziatki, no dobrze: uczniowie klas licealnych, których niespecjalnie interesuje podręcznik WOS, błyskawicznie wchodzą na platformę edukacyjną resortu ministra Przemysława Czarnka, czyli na epodreczniki.pl – i już wiedzą, jaki wrzód wyrasta na ciele naszej ukochanej ojczyzny, narodowościowo po każdą piędź jednolitej Rzeczpospolitej Polskiej. Separatyzm kiełkuje na tej niewdzięcznej śląskiej krainie od zarania dziejów!

A jak się nazywa? I oto w sekundy, od Bałtyku do Tatr i od Bugu po Odrę, wyciąga się chyżo, choć zdalnie rzecz jasna, las rąk. A cyberprzestrzeń wokół lasu tego kipi pączkującym wciąż brzemieniem trzech wyrazów: Ruch Autonomii Śląska!

Brawo! Radośnie klaszczą podwładni szefa MEiN, a może i on sam, autorzy elektronicznej lekcji poświęconej separatyzmowi. Świetnie udana. Na początku, oczywiście, definicja separatyzmu. To:

Dążenie danego obszaru znajdującego się w obrębie konkretnego państwa do oderwania się i samostanowienia o sobie. A przyczyną separatyzmu jest zamiar jakiejś grupy etnicznej do uzyskania autonomii lub suwerenności.

Dalej nauka też nie idzie w las:

Nawet w Rzeczpospolitej Polskiej, która uchodzi za kraj jednolity narodowościowo, mamy do czynienia z Ruchem Autonomii Śląska, który reprezentuje Ślązaków. Domagają się autonomii dla Górnego Śląska, nawiązując do czasów II Rzeczypospolitej. Nie jest to może problem porównywalny do innych państw, ale wskazuje na nowe tendencje w kwestii własnej niezależności poszczególnych nacji.

W części dotyczącej przebiegu zajęć zaleca się więc pokazywanie RAŚ jako przykładu organizacji o charakterze separatystycznym. Śmiechu warte, ale tym mocnym akcentem MEiN kończy lekcję. Wróg narodowościowo jednolitego państwa – z wyjątkiem rzeczonych Ślązaków – został wskazany. I nazwany. Ziarno rzucone na chłonną glebę zasiane. Niech kiełkuje.

Czytaj też: Coraz więcej Ślązaków. Czy w 2021 r. padnie rekord?

Ze Śląskiem jest jak z armatami Napoleona

Drogie dziatki, ktoś wam wodę z mózgu robi, więc czas włączyć myślenie i wypuścić szare komórki na wolność. Czas dojść do wiedzy, że pojęcia autonomia i separatyzm nie kłócą się tak skrajnie jak np. sanatorium i krematorium. Ale też nie są tożsame. I jest trochę inaczej, niż próbują wam idiotycznie sugerować.

Mamy wszak w Europie przykłady silnych i głębokich autonomii. To Szkocja, gdzie autonomia jest uzasadniona historycznie, była wszak niezależnym królestwem. Albo taka Katalonia, gdzie o autonomii zadecydowały względy narodowościowe i ekonomiczne. Autonomie, które po latach doświadczeń chcą pójść dalej – w kierunku separatyzmu, suwerenności, niepodległości. Generalnie można powiedzieć, że separatyzm to dążenie do oderwania się jakiegoś terytorium od jakiegoś państwa i utworzenie odrębnego bytu.

Tak więc zacząć trzeba od autonomii, którą prócz wymienionych wyżej uwarunkowań historycznych czy narodowościowych można jeszcze ubierać w inne szaty: językowe, ekonomiczne, geograficzne. Niestety, Śląsk nie jest Grenlandią, nie jest też samotną wyspą – no chyba, że uznamy go za wyspę na morzu rozszalałego polskiego żywiołu. Żyję tu od lat, wrosłem w tę ziemię i prawdopodobnie złożę w niej swoje kości, jak przyjdzie mój czas. I wiem, że dzisiaj z autonomią dla Śląska jest tak jak z armatami Napoleona. Znacie tę anegdotkę? To posłuchajcie. Żarcik chodzi w wersji militarnej i samorządowej – zostańmy przy tej drugiej. Otóż gdy Bonaparte, przejeżdżając przez francuskie miasteczko, nie usłyszał na swoje powitanie salw armatnich – wkurzył się. A wkurzony zapytał burmistrza, dlaczego stacjonujące w miasteczku pułki nie wiwatują salwami na jego cześć.

Odpowiedź burmistrza miała być długa. „Z wielu powodów, Wasza Cesarska Mość, po pierwsze, nie mamy armat, po drugie…”. Tu cesarz przerwał wywód. „Dziękuję, wystarczy to po pierwsze”.

Z autonomią jest podobnie. Nie ma „armat”, którymi można byłoby ją wywalczyć, zdobyć i wiwatować na jej cześć. Działa były, owszem, po I wojnie światowej, na progu odbudowy polskiej państwowości. Geopolityka zwycięzców zmierzała do jak największego osłabienia Austro-Węgier i Rzeszy. Ogłoszono więc wówczas prawo narodów do samostanowienia. Na tej drodze niepodległość odzyskała Polska. Sprawy granic miały rozstrzygnąć się w drodze porozumień między młodymi państwami, w drodze plebiscytów, a bywało, że argumentami stawały się powstańcze zrywy. Jednak ostatnie słowo należało do Rady Ambasadorów w Paryżu. Tym oto sposobem, w wyniku wielu zdarzeń, w połowie 1922 r. część Górnego Śląska trafiła do Polski. Czekała tam obiecana i uchwalona dwa lata wcześniej, kiedy to Śląsk pozostawał jeszcze pod administracją niemiecką, autonomia. Autonomia, czyli samorządność, niezależność finansowa z własnym skarbem, samodzielność w stanowieniu prawa z własnym sejmem... A wszystkie te niezależności zależały, rzecz jasna, od granic wyznaczonych przez polską konstytucję.

Czytaj też: II RP bez Śląska, czyli czar Polesia

Pasował do Polski jak pięść do nosa

Droga do autonomii Śląska była długa i jest poważnym tematem na osobną lekcję. A gdyby jednak resort ministra Czarnka podjął rękawicę i zaczął prowokacyjnie pytać, dlaczego to właśnie Śląsk uzyskał autonomiczny status, a nie np. Wileńszczyzna, Polesie czy Wołyń, to sięgnijcie, drogie dziatki, do kart rzetelnej historii. Po prostu nie było innego wyjścia. Władze w Warszawie mądrze kumały. Wiedziały, że tych ziem nie da się bezkonfliktowo scalić z resztą Rzeczpospolitej na zwykłych zasadach funkcjonowania państwa. Wszak od sześciu wieków nie miały z polską państwowością nic wspólnego, nie były przedmiotem rozbiorów. Historycznie rzecz biorąc, Śląsk nie był historią I Rzeczpospolitej. Po prostu.

Toteż co innego odegrało główną rolę.

Śląsk w tamtych latach pasował do Polski – a i Polska do Śląska – jak przysłowiowa pięść do nosa. Tu jeden z dwóch po Zagłębiu Ruhry największych przemysłowych okręgów kontynentalnej Europy. Twardo i bez sentymentów idący po swoje, systematycznie umacniający ważną industrialną pozycję. Tam słodkie Polesia czary i koszmar Wołynia. Ludzie poranieni wojennymi doświadczeniami i długoletnią tęsknotą za utraconą wolnością. I cholernie zapuszczone tereny Kresów Wschodnich. Z jednej strony wielki nowoczesny przemysł – z drugiej prymitywne rolnictwo ziem wschodnich i Galicji. Jak tych pierwszych przekonać, że teraz tu jest ich dom, że teraz będą już Polakami? I że to jest dla nich najlepsze rozwiązanie? Tu, w robotniczych domach, sraczyki i bieżąca woda przynajmniej na półpiętrach. A w kraju...

Reszty niech dopowiedzą pradziadkowie i dziadkowie, którzy po 1945 r. przyjechali na Śląsk i Ziemie Zachodnie. Jeżeli jedną z miar cywilizacji jest umiejętność pisania i czytania, to według spisu powszechnego z 1921 r. w Rzeczpospolitej było ok. 35 proc. analfabetów, a na Polesiu i Wołyniu prawie 50 proc. Tymczasem na Śląsku było to zjawisko śladowe, szacuje się, że w granicach 1–1,5 proc., co było efektem wprowadzonego w 1825 r. obowiązku szkolnego. Do tego wszystkiego bardzo silną pozycję zachował w polskiej części Śląska kapitał niemiecki, a niemiecka ludność brała aktywny i znaczący udział w życiu społecznym i kulturalnym województwa śląskiego. Jak pożenić te sprzeczności, skomponować w jedną całość?

Poważę się na tezę, że bez autonomicznej oferty dla Śląska w 1920 r. w granicach II RP nie byłoby uprzemysłowionego województwa śląskiego. A przecież to wielki przemysł wymusił budowę Gdyni, linii kolejowych i to on stał za powstaniem Centralnego Okręgu Przemysłowego. To tak w skrócie.

Czytaj też: Płomienie przy urnach. 100-lecie plebiscytu na Górnym Śląsku

Kraina na pierwszy rzut oka niepiękna

Nie bez kozery wracam do Napoleona. Po I wojnie wszystko przemawiało za autonomicznym statusem Śląska – historia, gospodarka, kultura, względy etniczne, narodowościowe i cywilizacyjne. Wszystkie te uwarunkowania stały się amunicją do wystrzału autonomicznych salw. Po II wojnie światowej… tych armat już nie było, tak jak nie było ich we francuskim miasteczku. Zastaną autonomię zniosła po agresji w 1939 r. III Rzesza, a pięć lat później ostatecznie przekreśliła ją Krajowa Rada Narodowa – władza socjalistyczna.

Z biegiem czasu, po wypędzeniu/wysiedleniu rdzennej ludności z jednej strony, a z drugiej w rezultacie repatriacji, a przede wszystkim zaciągów do pracy w śląskim przemyśle w latach PRL, zmieniał się układ ludnościowy. Polityka łączenia rodzin za marki w czasach Edwarda Gierka jeszcze bardziej pogłębiła dysproporcje na niekorzyść rdzennych Ślązaków. Od zakończenia wojny rozsiadły się tutaj kolejne pokolenia, wyrosłe zarówno z tych zza Buga, jak i z wszystkich zakątków kraju. Ich rodzice przyjechali tu za pracą i lepszym życiem. Wielu zostało tu, zagnieździło się, a część nawet pokochała tę dziwną, niepiękną na pierwszy rzut oka krainę. Są Polakami, choć wielu też mówi o sobie, że są Ślązakami, bo mieszkają na Śląsku. Ot, geograficzna identyfikacja, jak w wielu naszych regionach i miastach.

Sam jestem takim przybyszem – wysiadaliśmy z ostatnich już pociągów repatriacyjnych. Zacisnęliśmy zęby i tak jak inni przybysze powiedzieliśmy sobie: tu jest teraz nasz dom. Stanowimy znakomitą większość ludności Śląska. A tu wmawia się nam ciągotki autonomiczne, ba, separatystyczne! Szuka się w nas ukrytej opcji niemieckiej. Grzebie się w życiorysach, bo może tam, na dalekiej Wileńszczyźnie, a może we Lwowie czy Drohobyczu, mieliśmy dziadków w Wehrmachcie...

Nas się straszy – jak ostatnio MSWiA – że podniesienie etnolektu śląskiego (gwary, godki) do rangi języka regionalnego mogłoby doprowadzić w dalszej perspektywie do sytuacji, w której Polacy przestaliby mówić po polsku! Że w Polsce zamordowany zostanie nasz język ojczysty! Że najpierw dwujęzyczne, polsko-śląskie nazwy ulic i tablic informacyjnych, a potem koniec z polszczyzną. Wrogów mojego i waszego języka w mowie i piśmie jest więcej.

Podejrzany etnolekt

Tych najgłębiej zakamuflowanych urzędnicy od administracji i policji wykryli w Wilamowicach koło Bielska-Białej. Tam dopiero mieszka całe zło. Istne diabły. U stóp Beskidów pojawili się w XIII w. Przywędrowali z terenów dzisiejszych Niemiec, Holandii i Szkocji. Przyjęliśmy ich chlebem i solą na gościnnej polskiej ziemi. A jak się odwdzięczyli/odwdzięczają? Przez wieki urobili sobie ze swojego szwargotania i szprechania odmianę języka – etnolekt. A dla kamuflażu dodali coś od Reja (sic!). Etnolektem obecnie posługuje się na co dzień chyba ze 30 osób, a kilkadziesiąt innych uczy się go od nich. Z ciekawości.

Język wilamowski został zakazany w 1945 r. przez władze komunistyczne w myśl idei: jeden język, jeden naród, jedna partia. Ale jakoś się przechował, przemycił do czasów rządów PiS. To naprawdę zaczyna być niebezpieczne... Słusznie więc dzisiaj MSWiA bierze Wilamowian i ich język pod lupę. Być może, drogie dziatki, nic nie mówi wam scena z ogródka piwnego w filmie „Kabaret”. I niewinny blond cherubinek w mundurku, który zaczynał piosenkę od pszczółki, a kończył ją znanym gestem niedoszłego szefa wrocławskiej IPN.

Zaczęło się od ogródka i poszłooo... I tego właśnie obawia się MSWiA. Że na początku jakaś etniczna mowa-trawa, a potem pójdzie. Po kilku latach nikt już nie będzie mówił i śpiewał po polsku, tylko po wilamowsku czy, nie daj Boże, po śląsku. A stamtąd już prosta droga do separacji. Najpierw do separacji, a potem może nawet wprost do Niemiec, które bezczelnie wypięły się na należne nam reparacje. Dlatego na stronach edukacyjnych ministra Czarnka czai się zakamuflowane ostrzeżenie. Pamiętajcie dziatki: strzeżcie Polski! Bo jak nie wy, to kto?

Władza odgrzewa śląskie kotlety

Wróćmy teraz do naszych baranów, czyli do RAŚ, wroga publicznego numer jeden. Już myślałem, że autonomiści po kompromitującym projekcie Autonomia′ 2020, z którego wyszły nici, zwinęli sztandary. A tu masz. Władza odgrzała ich jak kotlety, dolała oliwy pod palenisko, no i RAŚ jest znowu na językach. A skoro wróg wewnętrzny został obnażony – po raz kolejny zresztą – warto więc mu się przyglądnąć. Choćby z prowokacyjnej racji samej nazwy.

Na początku 1990 r. byłem w Rybniku na spotkaniu założycielskim Ruchu Autonomii Śląska. Nie wszystko mi się podobało, ale postanowiłem wytrwać i wysłuchać argumentów. Zebrani założyciele nowego politycznego tworu uderzyli (wtedy i później) w sentymentalną nutę, zaczęli snuć opowieść o przedwojennej autonomii województwa śląskiego: jak się rządziła, co zrobiła dla tej ziemi i Polski, jaką część dochodu zostawiano na miejscu i na co ona szła, a jaką część przekazywano do budżetu centralnego.

Autonomiści upamiętniali ojców założycieli śląskich miast. Odgrzebali z niepamięci śląskich noblistów. Pokłonili się pionierom, założycielom śląskiego przemysłu, choćby odbudową w 2002 r. pomnika Friedricha von Redena w Chorzowie. Przy tej okazji nie uniknięto awantur politycznych w stylu: co robi Niemiec na polskiej ziemi? – ale potem się uspokoiło. Czapki z głów za przypomnienie historii Śląska. Za inicjatywy związane z językiem regionalnym i uznaniem Ślązaków za mniejszość etniczną. Jak chcą, niech mają to i to. Prawie 40-milionowe państwo od tego się nie zawali.

Czytaj też: Kraina węgla i stali

Ale czym dalej autonomiści szli w swój las, tym było gorzej. Pojawili się wśród nich „prawdziwi Ślązacy”, coś na kształt „prawdziwych Polaków patriotów”. Z nich wychynęła „śląska” buta i wyniosłość. A to wszystko na niewielkiej wysepce pośrodku polskiego żywiołu. Uzewnętrznieniem tego był słynny slogan o małpie (Polsce), które popsuła śląski zegarek. Ta buta może robiła wrażenie gdzieś w kraju – na Śląsku już mniejsze.

RAŚ w świetle medialnych jupiterów

Widać to było na politycznej scenie samorządowej i ogólnokrajowej. W 1991 r. w Sejmie pojawiło się dwóch posłów RAŚ, przetrwali wraz z parlamentem dwa lata. Potem już było tylko gorzej. Pod koniec lat 90. autonomiści znajdowali się na marginesie. Grzęźli w polskiej i śląskiej rzeczywistości. Aż tu w 2000 r. niespodziewanie koło ratunkowe rzucił im Urząd Ochrony Państwa (poprzednik ABW), wymieniając RAŚ w raporcie o potencjalnych zewnętrznych i wewnętrznych niebezpieczeństwach dla kraju.

Czytaj też: Polsko-niemiecko-czeskie pogranicze

Tylko autonomistów wymieniono z pełnej nazwy jako organizację zagrażającą polskiej racji stanu. W świat poszedł sygnał, że policja polityczna penetruje legalne organizacje. RAŚ znalazł się w świetle medialnych jupiterów. Miał swój kwadrans i publikę, aby pokazać działające zgodnie z prawem stowarzyszenie i przedstawić swoje cele, m.in. uznanie Ślązaków za narodowość lub przynajmniej grupę etniczną. UOP obudził śląskość w Ślązakach, bo nikt przecież nie lubi, kiedy bez zdania racji „naszych biją”. Śmiem twierdzić, że policja politycznie przyczyniła się w dużym stopniu do ujawnienia w spisie powszechnym w 2002 r. 173 tys. osób z deklaracjami narodowości śląskiej. To był sukces, który autonomistom spadł z nieba, i RAŚ wpisał go na swoje konto.

Jeszcze bardziej śląskim ambicjom narodowościowym forsowanym przez autonomistów pomógł Jarosław Kaczyński, sam prezes PiS. Otóż w kwietniu 2011 r. w „Raporcie o stanie Rzeczypospolitej” zauważył, że „śląskość jest po prostu pewnym sposobem odcięcia się od polskości i przypuszczalnie przyjęciem po prostu zakamuflowanej opcji niemieckiej”. A później, w komentarzu do swojej myśli, dopowiedział: „twierdzenie, że istnieje naród śląski, my [PiS] rzeczywiście traktujemy za zakamuflowaną opcję niemiecką”. I to był impuls, który zmobilizował zarówno Ślązaków (krzoków), jak i tych z większości polskiej (ptoków). Jak prezes mówi, że istnieje naród śląski, to istnieje!

W tamtych kwietniowych, majowych i czerwcowych dniach 2011 r. odbywał się kolejny spis powszechny. Niestety, śląskie, polskie i nijakie przekory, jedne oburzone, inne rozbawione niemiecką łatą, nie zrozumiały ostrzeżeń przed zakamuflowaną opcją. Jak na ironię losu doszło do masowych deklaracji śląskości – było ich 809 tys., w różnych konfiguracjach. Ujawniło się wówczas 362 tys. czystych Ślązaków, a reszta czuła się Polakami i Ślązakami lub odwrotnie.

Strach pomyśleć, jaki będzie wynik w trwającym spisie powszechnym, bo władza znowu podłożyła polana pod śląski kocioł. MSWiA straszy nas, że język śląski – nie zapominajcie o wilamowskim! – zamorduje polszczyznę, a MEiN uczy, że autonomiści/separatyści to dla kraju jednolitego narodowościowo duży problem. Naprawdę duży problem. Kumacie ten przekaz i jego logikę?

I było po ptokach

Na szczęście przekorny naród wie swoje i w dotychczasowych wyborach nie kierował się deklaracjami narodowościowymi, choć były one wysoko podnoszone w każdej kampanii wyborczej. RAŚ miał swoje tłuste lata w dwóch kadencjach Sejmiku Śląskiego liczącego 45 radnych (2014–18). Zebrał w nich odpowiednio 123 tys. głosów – trzy mandaty i 97 tys. – cztery mandaty. Wystarczyło, aby wejść do koalicji z PO i PSL (potem z SLD) i rządzić województwem.

I tych paru autonomicznych mandatów spodziewali się dotychczasowi koalicjanci w ostatnich wyborach samorządowych. Na 3,55 mln uprawnionych do głosowania (województwo ma 4,4 mln mieszkańców) RAŚ dostał 54 tys. i nie przekroczył progu wyborczego. Koalicjanci liczyli na „potęgę” RAŚ, na jego twardy elektorat – i się przeliczyli. Wystarczyło, że PiS przekupił Wojciecha Kałużę, radnego z ich listy, i z władzą na Śląsku było i jest „po ptokach”. Nawiasem mówiąc, drogie dziatki, same wyżej przytoczone liczby mówią, że straszenie Polski i Polaków śląską autonomią czy separatyzmem, jakąś formą dystansu od Rzeczpospolitej – to wymysły urzędników i polityków niemających pojęcia o rzeczywistości. Mówią wam nieprawdę, bo z premedytacją hodują wewnętrznego wroga. Bo jak można rządzić państwem bez wroga?!

I jeszcze jeden kwiatek do tego kożucha. W 2015 r. autonomiści byli motorem powołania koalicji „Zjednoczeni dla Śląska”, w której grali pierwsze skrzypce, a która zarejestrowana pod szyldem mniejszości niemieckiej nie musiała przekraczać 5-proc. progu wyborczego w skali kraju. Mówiło się, że kilka mandatów poselskich mają jak w banku. Wszak ponad 800 tys., żywili się nadzieją, deklaracji śląskich sroce spod ogona nie wypadło. Dostali 18,7 tys. głosów.

Czytaj też: Radny Kałuża. Żory płoną ze wstydu

Autonomia dla wszystkich?

Można jeszcze zapytać, dlaczego straszni autonomiści znaleźli się na równi pochyłej i przysporzyli byłym koalicjantom tylu kłopotów? Jednej z przyczyn szukałbym w zadętym projekcie sprzed ponad dekady, nazwanym Autonomia ′2020. Wówczas uznali, że jubileusz 100-lecia ustawy o autonomii Górnego Śląska jest realnym terminem do jej przywrócenia. Ileż ja się nagardłowałem na tych łamach, żeby nie szli tą drogą, bo nie ma już warunków na odtworzenie tamtej autonomii, nie ma powodów – no nie ma armat, po prostu. Tłumaczyłem, że bez takich jak ja i moja rodzina, bez innych przybyszów z głębi kraju pomysł autonomii można tylko o „kant tyłka roztrzaść”.

A oni nic, lecieli jak ćmy do ognia. Opracowali nowy statut organiczny – konstytucję autonomii. Wyznaczyli mapę drogową: 2018 – referendum na Śląsku w sprawie zmiany granic województwa i akceptacji autonomii; 2019 – referendum ogólnokrajowe w sprawie autonomii dla Śląska; 2020 – Sejm przyjmuje konstytucję dla Śląska. Chyba coś poszło nie tak... Nie narzekam, bo na wywodach o Autonomii ′2020 trochę grosza zarobiłem.

Czytaj też: Autonomia znowu przeszła, choć z krową

Po kilku politycznych i historycznych przegranych RAŚ znalazł się w pustce. Bez perspektyw, przeklinany teraz przez byłych koalicjantów. Ale jak tu żyć bez dyżurnego wroga? Wystarczy kilka słówek, słóweczek rzuconych w eter, kilka podszeptów, niejasnych sugestii, niedopowiedzeń, wieloznaczności. Wystarczy zasiać w obieg pojęcia: ciągotki separatystyczne, zamiary wyeliminowania polszczyzny, niebezpieczeństwo, które czyha. I proszę, już autonomiści są na medialnych i politycznych językach. Znowu o nich głośno. A o to przecież chodzi.

RAŚ wychyla się z kąta i odpowiada skromnie: nie dążymy do oderwania Śląska od Polski, ale do decentralizacji państwa, większej samodzielności i samorządności dla wszystkich regionów. Czyli: autonomia dla wszystkich. Piękny cel, obiema rękami się pod nim podpisuję. Coś mi się jednak wydaje, że to gorszy scenariusz dla rządzących niż ten z separatyzmem na Śląsku.

PS Twardo chodzę po ziemi. Nie wierzę w kosmitów i wiem, że Ziemia nie jest płaska. Moja wyobraźnia ma granice – dlatego nie wierzę dzisiaj w możliwość śląskiej autonomii z przyczyn, które przytoczyłem wyżej. Wszelkie dywagacje na ten temat ucinam na wstępie – jak Napoleon. Gdyby jednak okazało się, że obaj nie mamy racji, a na Śląsku doszłyby do głosu ekstremalnie ciemne moce, założę zlekceważoną przez doktorów przyłbicę i stanę w szeregu. Będę bronić tego kawałka śląskiej ziemi, który jest moim polskim domem.

Czytaj też: Warmia i Mazury. Spóźniona niepodległość

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną