Kiedy maturzysta wchodzi na egzamin, chciałby tylko zdać. Będzie szczęśliwy, gdy otrzyma 30 proc. – ustawowe minimum. W trakcie pisania, gdy coś już stworzył, marzy mu się ocena dostateczna. Czuje, iż dostanie nawet 50 proc. Natomiast po wyjściu z sali uważa, że egzamin to była łatwizna. Będzie czwórka lub nawet piątka. W domu ogłasza, iż spodziewa się 70–80 proc. Trzeba świętować sukces.
Jednak nie można być sędzią we własnej sprawie. Siebie nikt obiektywnie nie oceni. Dlatego gdy Centralna Komisja Egzaminacyjna ogłasza wyniki matury, większość zdających okazuje zdumienie. Nie tego się spodziewali. Nie ma problemu, gdy zaskoczenie jest na plus (bardzo częsty przypadek). Po prostu udało im się nabrać egzaminatora, że są lepsi niż w rzeczywistości. Niezły bajer albo szczęśliwy traf to podstawa. Gorzej, gdy zaskoczenie jest na minus. Przecież są lepszymi uczniami niż cieszący się z sukcesu koledzy i koleżanki. Dlaczego więc zdali gorzej?
Dużo punktów za mało nauki
Uczniowie uwielbiają się chwalić, że wcale się nie uczyli, a świetnie zdali maturę. Trąbią o tym na prawo i lewo, iż totalnie olali egzamin, a mają wyniki na medal. Sukces bez wysiłku. Jeden nawet do mnie zadzwonił, aby poinformować, że zdał na 71 proc., a u mnie miał dopuszczający. Drugi pofatygował się do szkoły, aby osobiście pokazać swój wynik. – I co pan na to, panie profesorze? 69 proc.! Trudno uwierzyć, prawda? A pan mi stawiał prawie same jedynki.