Właśnie wybierałam się do Teatru Powszechnego na premierę „Twarzą w twarz” Mai Kleczewskiej, kiedy zatrzymał mnie dobiegający z radia głos sędzi Julii Przyłębskiej, prezeski sfalandyzowanego Trybunału Konstytucyjnego. „Odkrycie towarzyskie” prezesa PiS, najwyraźniej oderwawszy się na chwil parę od dyskusji przy mielonych z buraczkami, ale z głową jak zawsze pełną „Bycia i czasu” Heideggera, odczytywało orzeczenie swego Trybunału w sprawie rzekomej wyższości prawa krajowego nad wspólnym prawem Unii Europejskiej.
Wieko trumny zaczęło się zamykać
Mogłabym się powyzłośliwiać i stwierdzić np., że pochylenie się nad kwestią owej wyższości było w istocie pochyleniem się nad autentycznością podpisu Lecha Kaczyńskiego na traktacie lizbońskim z 2007 r. Albo nad osobistą poczytalnością prezydenta i ewentualną zdradą stanu, jakiej dopuściłby się, nieprawdaż, gdyby rzeczywiście złożył podpis pod aktem stojącym w jaskrawej sprzeczności z konstytucją Rzeczpospolitej, prowadzącym do wyzucia nas z suwerenności i do wynarodowienia tak brutalnego, że nie powstydziłaby się go Hakata. Mogłabym długo i barwnie opowiadać o „Czarnych Zeszytach” Heideggera, które brudzą na brunatno, i o członkostwie bohatera obiadów Przyłębskiej z Kaczyńskim w NSDAP. Ale nie. Nie będę złośliwa. Nie tym razem.
Wracam do swojego wątku: głos z radia zatrzymał mnie w drzwiach. Zamarłam. Wystarczyło kilka pierwszych zdań Przyłębskiej i już wiedziałam: to koniec. Wieko trumny, którą zaczęliśmy sobie zbijać własnym przemysłem sześć lat temu, zaczęło się nad nami zamykać i tylko kwestią czasu albo przypadku pozostaje, kiedy całkiem się zatrzaśnie.