Słoneczny październikowy poranek. W 50-metrowym mieszkaniu kotłuje się nerwowo pięć osób. Na podłodze pootwierane walizki, porozrzucane ciuchy. Tomasz, Dawid i tata Dawida gorączkowo szukają skarpetek pasujących do pary, wiążą sobie nawzajem muszki. Dwie mamy malują się przed lustrem, spryskują fryzury lakierem. „Masz dowód? Masz formularz? Gdzie jest mój grzebień? Kto chce herbaty? Wyjdź wreszcie z łazienki! Gdzie jest łyżka do butów?”. W końcu udaje się wszystko znaleźć, zapiąć, uporządkować i wychodzimy. Dziesięć minut piechotą do ratusza w dzielnicy Schöneberg.
Tomasz i Dawid, obaj po czterdziestce, są razem ponad połowę życia – 23 lata. Chcieli to wreszcie uregulować. Płacić wspólnie podatki, mieć prawo do informacji o zdrowiu partnera, w końcu zabezpieczyć się nawzajem przez możliwość dziedziczenia. W Polsce niemożliwe. Więc Dawid sprzedał świetnie prosperujący salon fryzjerski w Szczecinie, w którym zatrudniał 20 osób, Tomek złożył wypowiedzenie w dobrze płatnej pracy i półtora roku temu wylądowali w Berlinie. Szybko znaleźli pracę – Dawid jako fryzjer w niewielkim zakładzie na Schönebergu znanym jako tęczowa dzielnica. Tomek w Facebooku. Zarabiają połowę tego, co w Polsce. Mieszkanie jest dużo mniejsze. – W Polsce materialnie nam niczego nie brakowało, mieliśmy najnowsze gadżety, weekendy za granicą, egzotyczne wakacje – mówi Tomasz. – Ale godność i spokój są ważniejsze od pieniędzy.
Ślub odbywa się w pandemicznych warunkach. W sali poza młodą parą może być tylko pięć osób. Tuż przed ceremonią uczę urzędnika prawidłowej wymowy nazwisk. Jest w samej koszuli, bez marynarki. Serdeczny, dowcipkuje. Pomimo to państwo młodzi są stremowani. Bo do zwyczajnego stresu dochodzi jeszcze ten językowy.