Najważniejszym zjawiskiem minionego roku była pandemia. Wszystko inne blednie w obliczu tej narodowej tragedii – wszelkie nasze spory, kłótnie, polityczne wojenki. Jeśli umiera na pewną chorobę 100 tys. obywateli jakiegoś państwa, to fakt ten powinien przykuwać uwagę komentatorów i naukowców – o wiele bardziej niż to, co jakiś polityk powiedział lub co jakaś celebrytka pokazała. Zwłaszcza jeśli tym śmierciom można było zapobiec.
A z takim właśnie przypadkiem mamy do czynienia w odniesieniu do covidu – pewna część naszych rodaków mogłaby żyć, gdyby władza inaczej się zachowywała, podejmowała konieczne środki, a jej przedstawiciele nie wypowiadali słów utrudniających walkę z pandemią. To coraz bardziej oczywiste – nawet dla tych, którzy samą chorobę traktują jako dopust Boży, a walkę z nią jako coś naturalnego. Ale tekst ten nie będzie podsumowaniem zaniechań i zaniedbań rządu w starciu z koronawirusem; nie będzie także oskarżeniem poszczególnych przedstawicieli władzy o to, jak swoimi nieodpowiedzialnymi słowami przyczyniali się do niechęci ludzi wobec szczepień; nie będzie także rachunkiem wystawionym PiS i jego koalicjantom za bierność wobec śmiertelnego wirusa. Będzie raczej próbą wskazania jako jednego z głównych winnych śmierci Polaków… społeczeństwa obywatelskiego. A pisząc bardziej konkretnie – jego braku.
Poziom zaufania
Od lat wykładam przedmiot pod taką właśnie nazwą: „społeczeństwo obywatelskie”. I choć sam zawsze miałem poczucie, że nie jest to zjawisko całkowicie obojętne dla naszego życia, to czasami dostrzegałem u moich studentów (zwłaszcza na pierwszych zajęciach) pewien rodzaj znużenia lub raczej braku zainteresowania. Bo niby co można oryginalnego powiedzieć o czymś w sumie banalnym i po wielokroć opisanym?