Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Społeczeństwo

W dziesięć osób w jednym aucie. Byle do polskiej granicy

Punkt recepcyjny dla Ukraińców w Korczowej Punkt recepcyjny dla Ukraińców w Korczowej Jakub Porzycki / Agencja Gazeta
Dzieci musiały porzucić szkołę, kobiety pracę i całe dotychczasowe życie. Mężów, synów i ojców. Godziny drogi do schronienia w Polsce przechodzą już w dni.

Alona nie odstępuje mamy na krok. Wtula się w nią, nie chce wejść do radiowozu, w którym jest ciepło, czeka herbata oraz coś do jedzenia i gdzie siedzi już grupa dzieciaków, które razem z nią dopiero co przekroczyły polsko-ukraińską granicę w Hrebennem. Jest środek nocy z soboty na niedzielę, minus trzy, Alona jest otulona dwoma kocami, spod naciągniętej na czoło czapki ledwo widać oczy. Wyruszyła w drogę na zachód wraz z babcią. Ostatnie 12 km pokonały na piechotę. W kolejce do odprawy dla pieszych stały 11 godzin. Alona wygląda na 10–11 lat. Jej babcia – siedzi w radiowozie na przednim siedzeniu – patrzy w dal nieobecnym wzrokiem.

Mama Alony opuchnięta od płaczu: – Nie widziałyśmy się od pół roku. Pracuję w sklepie monopolowym w Szczecinie, mąż na budowie [stoi obok, macha ręką na powitanie]. Gdy Putin na nas napadł, zadzwoniłam do mamy i powiedziałam, że mają uciekać. Wyjechały z Równego w ostatniej chwili. W mieście się powtarza, że za duże ryzyko, bo po drodze nie ma się gdzie schronić w razie bombardowania. A tam u nas wielkie zakłady azotowe. Jak spadną bomby, będzie drugi Czarnobyl – mówi trzęsącym się głosem i gładzi córkę po czapce.

Wojna. 14 godzin służby zleci

Wraz z mężem czeka na granicy od kilkunastu godzin. Podrzucił ich znajomy znajomych, na jutro rano szefowa ma im zorganizować transport do Szczecina. Noc spędzą w punkcie migracyjnym zorganizowanym w Tomaszowie Lubelskim. – Kursujemy tam non stop, jak tylko zapełnimy miejsca w radiowozie – mówi postawny policjant w kamizelce kuloodpornej i bronią automatyczną wiszącą na plecach. – I tak 14 godzin służby zleci. Oddelegowano go tu z kolegami z Wrocławia. Przestępuje z nogi na nogę, narzeka, że nikt nie pomyślał o koksownikach.

Hrebenne jest teraz dla migrantów jednym z kilku punktów przesiadkowych. Pobocza głównej drogi są oblepione samochodami oczekującymi na uciekinierów. Rejestracje z całej Polski, ale też trochę zagranicznych: poza ukraińskimi Szwajcaria, Belgia, Niemcy, Czechy, Holandia. Kilkaset aut, a kolejne stoją rozrzucone po prowizorycznych parkingach na końcu starej, dziurawej, bocznej dojazdówki prowadzącej do przejścia. Przyjechawszy w nocy z soboty na niedzielę, ostatni odcinek głównej drogi do samej granicy – jakiś kilometr – trzeba pokonać pieszo. Na wzniesieniu stoją w poprzek dwa polskie radiowozy i puszczają dalej tylko auta na ukraińskich rejestracjach i pojazdy uprzywilejowane. Polskich kierowców zawracają i każą parkować na poboczu. Chyba że ktoś się upiera, że wojna, nie wojna, jedzie na terytorium Ukrainy.

Do granicy ciągną przybyli z pomocą kierowcy, by zorientować się w sytuacji. Z drugiej strony mrok rozświetlają pojedyncze samochody sunące na zachód oraz rzadkie grupki pieszych, otulonych kocami, śpiworami, ciągnących za sobą walizki na kółkach. Hrebenne-Rawa Ruska to tylko przejście samochodowe; wojenna konieczność uwzględnienia pieszych migrantów spowodowała komplikacje. Jako powód zatorów podaje się legendarną ukraińską drobiazgowość, mającą swoją cenę.

Koczuję tu siódmą godzinę

Żeby szykować się na wziatki, poinformowały Marcina znajome będące wciąż po ukraińskiej stronie. Chodzi więc po gliniastym poboczu i zagaduje, kto z czekających rozmieni mu stówę. Najlepiej na dyszki, bo nie wiadomo, ile tych wziatków trzeba wkalkulować. – Koczuję tu siódmą godzinę, dziewczyny idą pieszo, ale mają jeszcze 11 km i płaczą mi, że już nie dają rady z zimna, więc chcę wjechać do Ukrainy, żeby je zapakować do auta – rzuca i rusza przekonywać policjantów, żeby go puścili.

Paweł (przyjechał z Warszawy z kumplem, który ma do odebrania dziewięcioosobową grupę kobiet z dziećmi; mieli być po polskiej stronie przed północą, ale wygląda na to, że poślizg będzie co najmniej 6–7-godzinny): – Robiłem kiedyś interesy na Ukrainie, a o swoich przejściach z pogranicznikami mógłbym napisać książkę. Wojna wojną, ale pewnych nawyków nie zmienisz. Zwłaszcza że teraz mają żniwa.

Wśród nielicznych przekraczających granicę pieszo rzucają się w oczy kilkuosobowe grupy z krajów afrykańskich, Azji Południowo-Wschodniej. – Przypadek? Nie sądzę – powiada Paweł z miną znawcy.

Konrad odbiera telefon od Nadii, którą ma odwieźć z granicy do Warszawy w sobotę ok. 23. Nadia prosi, żeby kupił dwie bańki benzyny, bo w samochodzie, w którym czekają na odprawę, świeci się rezerwa. Polski kierowca, Bogdan, który wiezie Nadię i jej towarzyszy niedoli do granicy, a potem wraca do pracy w świętokrzyskie, mówi, że na postoju nie może gasić silnika, bo nie dojadą. – Dopiero na piątej stacji się udało. Nigdzie nie było kanistrów, w końcu wziąłem ze śmietnika dwa pojemniki po płynie do spryskiwaczy – mówi Konrad. Na większości okolicznych stacji nie ma też ropy. Z benzyny raczej tylko 98.

Ojczyzna wzywa

Nadia jest przekonana, że jej bliscy – dwie córki, synowa w ciąży, dwie kuzynki i pięcioro ich dzieci w wieku od czterech miesięcy do pięciu lat – pobili rekord. Do miejsca, w którym utknęli na dobre po ukraińskiej stronie – jakieś 8 km od przejścia – przyjechali dwoma samochodami. Ale tam Denis, który ich podrzucał spod Lwowa, zawrócił. Ojczyzna wzywa.

Nadia ze starszą córką ruszyły na Zachód pieszo. Reszta zmieściła się do audi Bogdana. W dziesięć osób. Siedzieli na dwóch poziomach. Dzieci na kolanach dorosłych. Starszaki zmieniały się za kółkiem u Bogdana. Każde chciało poprowadzić. Maluchy – jak to maluchy – miewały kryzysy. Wlekli się tak 14 godzin. Po polskiej stronie byli o ósmej rano. Bogdan ściąga z dachu oblodzoną walizkę. Ma przekrwione oczy i szarą twarz. Mówi, że czuje się, jakby ktoś właśnie wyjął go z pralki po mocnym wirowaniu.

Czekający na nich Konrad też jest wymięty: noc w samochodzie, ze snu wyrywały go kursujące w tę i z powrotem na kogutach pojazdy policji i straży pożarnej. W Warszawie oddaje grupce swoje dwupokojowe mieszkanie, które wcześniej wynajmował. – Małżonka skoordynowała wśród znajomych pomoc materialną i finansową. Odzew był natychmiastowy, przyjeżdżają właściwie na gotowe. Pytałem ich o pracę, mówią, że coś na pewno znajdą. Jak będzie trzeba, zaradzimy.

W 2014 było inaczej

Paweł jechał na granicę z Warszawy przekonany, że zabiera pasażerów i wraca, naspidował się kawami, poprawił napojami energetycznymi, więc teraz chodzi nakręcony pod polskimi szlabanami. Wraca do auta, włącza silnik i dla zabicia czasu (ma do zabicia te 7–8 godzin) pisze na WhatsAppie do ukraińskich znajomych. Zaczyna od byłych pracowników (i dobrych kolegów) Olega i Wasyla, ale nie może się do nich dobić. Po pół godzinie odpisuje żona Wasyla: chłopaki poszli do wojkomatu (czyli punktu dla rekrutów), praktycznie rzecz biorąc, są już na wojnie. Wcześniej, gdy tylko Putin dał rozkaz do ataku, Wasyl poszedł do sklepu myśliwskiego kupić amunicję – wziął ostatnie 80 sztuk nabojów.

Paweł: – Byłem kiedyś z nimi na strzelnicy. Widać było, że broń dobrze leży im w rękach. Teraz właściwie każdy chętny do obrony ojczyzny Ukrainiec może liczyć na uzbrojenie. – Nie to co w 2014 – opowiada Nadia. – Gdy mój syn zgłosił się na ochotnika, żeby walczyć o Krym, powiedzieli mu, że ma wrócić, jeśli kupię mu hełm i karabin.

Już w drodze powrotnej do Warszawy do Pawła oddzwaniają polscy znajomi, mieszkający po ukraińskiej stronie nieopodal przejścia granicznego. Organizują pomoc dla uciekinierów stojących w kolejkach: herbatę, kanapki, koce, czapki i rękawice. – Koleżanka mówi mi, że wytrzymuje tam mniej więcej godzinę, a potem się rozkleja. Ukraińscy mundurowi kontrolują, czy w samochodach uciekających nie ma mężczyzn nadających się do walki. Żadne argumenty – że żywiciel rodziny, że ma kartę pobytu w Polsce, że tylko odstawi do granicy i wraca – nie działają. Jest płacz, krzyki, wyrywanie z objęć żon i dzieci. Dramat.

W samochodach na ukraińskich numerach rejestracyjnych ciągnących w niedzielę ekspresówką S17 w stronę Warszawy zdarza się jednak kierowca mężczyzna w sile wieku. Im bardziej wypasione auto, tym większe prawdopodobieństwo, że się trafi.

W niedzielę o 9 rano w McDonaldzie w Zamościu jedyni klienci to uciekający przed wojną i ich polscy przewodnicy oraz logistycy. Między stolikami kręci się kilkunastoletnia dziewczyna, pyta o kantor, w ślad za nią sunie niski, okrągły mężczyzna o śniadej cerze. – Pat – przedstawia się, uśmiechnięty. – Mam funty, czy w Polsce można wymienić funty?

Zaprasza, żeby się przysiąść. Opowiada: jest pół-Lankijczykiem, pół-Malezyjczykiem, od dobrych 20 lat mieszka w Londynie. Ma licencję pilota, chciał się swego czasu zaciągnąć do brytyjskich sił powietrznych, ale trafił na barierę nieufności. Pracuje w ubezpieczeniach. Co robił w Ukrainie? Przyjechał po syna. A gdzie ten syn? Tu leży – uśmiecha się Pat i pokazuje na stolik, gdzie w zawiniątku, po sąsiedzku z hamburgerami i frytkami, kwili niemowlak. Zawiniątko jest mniej więcej długości tacy do potraw.

Kto nam podaruje tulipany?

Pat ma potrzebę wygadania się, jego ukraińskie towarzyszki podróży: niania, którą złapał w biegu, kierowca Jara i jej córka prawie nie mówią po angielsku. Syna Karola urodziła mu surogatka. Zapłacił 2,5 tys. funtów. – To całkowicie legalne – zapewnia. Problem polega na tym, że liczący aktualnie trzy dni Karol pospieszył się z przyjściem na świat i waży 2200 g. Niania więc odradza dalszą podróż do Anglii, rozsądniej byłoby skonsultować Karola u specjalistów w Polsce. – Zapłacę – zastrzega Pat, a zawiniątko się porusza. Na odchodne prosi jeszcze, by wytłumaczyć Ukrainkom, że zostawił w kijowskim mieszkaniu, które wynajmował, mleko dla wcześniaków, i dobrze by było, żeby ktoś przekazał je do szpitala.

Jara odgryza kęs hamburgera i mówi, że ona chyba do Kijowa wróci, bo został tam jej syn, czwarta klasa podstawówki. – Mama nie chciała wyjeżdżać, no a przecież samej jej nie zostawię – objaśnia oczywistym tonem. Wyjmuje komórkę i pokazuje zdjęcia, jakie zrobiła w okolicach Kijowa: dym, pożary, porzucone pojazdy wojskowe i zdjęte koło z ich zardzewiałej tavrii. Złapali gumę, bo ktoś rozsypał na trasie przejazdu rosyjskich kolumn szkło i gwoździe. – Bohatyrom sława – promienieje Jara.

W samochodzie, w drodze z Hrebennego do Warszawy, jest cicho. Pasażerki: dwudziestoparoletnie Olga i Katia, dzieci Olgi: Igor (półtora roku) i Weronika (pięć lat) większość podróży śpią. Weronika, gdy nie śpi, podśpiewuje sobie pod nosem i bawi się myszką maskotką. Uśmiechnięta, rezolutna, nie może się doczekać spotkania z babcią, która w Warszawie została już na dobre. Olga tuż po wyruszeniu w drogę dzwoni do męża. Słychać pojedyncze słowa: że już ciepło, że jadą, że będzie dzwonić. Łzy płyną jej po twarzy.

W Warszawie, pod nowym, tymczasowym adresem, Katia mówi do Olgi, że już chyba wiosna, bo sprzedają tulipany. I dodaje: – Kto nam podaruje tulipany?

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną