Ceny w górę, obroty w dół. Drożyzna zabija restauracje. „Jest gorzej niż za pandemii”
Łódzka piekarnia Wroński była najstarszą w mieście. Działała nieprzerwanie od 1978 r. Właściciele – Izabella i Stanisław Wrońscy – zdobyli kilka nagród i uznanie klientów. Mimo to od początku roku piekarnia przynosiła same starty. Ceny produktów rosły, trzeba było więc podnosić ceny wypieków, co zraziło niektórych klientów. Wreszcie Wrońscy przestali nadążać za inflacją i podjęli decyzję o zamknięciu.
Taki sam los spotkał kultową piekarnię i cukiernię Czyż w Pszowie, która 18 września zakończyła działalność – dokładnie po 50 latach od otwarcia. Właściciele wyjaśnili w mediach społecznościowych, że jedyną przyczyną jest „nieustający i dramatyczny wzrost kosztów, z jakim mamy do czynienia w ostatnim czasie”. Podali konkrety: olej opałowy droższy rok do roku o 260 proc., węgiel o 200 proc., energia – 140 proc., mąka – 100 proc. W obliczu takich podwyżek lokal nie był w stanie dłużej oferować jakościowych wyrobów po akceptowalnych dla klientów cenach.
Vegab, czyli wegański kebab, miał zdecydowanie krótszy staż. Działał w Bydgoszczy od 2019 r. W połowie września właściciele ogłosili, że lokal zostanie zamknięty. Na liczne pytania o przyczynę odpowiedzieli, że chodzi o „wzrost cen absolutnie każdego składnika, każdej usługi towarzyszącej prowadzeniu lokalu, a przede wszystkim 400 proc. wzrostu cen prądu”. Koniec miesiąca będzie też końcem bydgoskiego Vegaba.
To tylko kilka spośród wielu gastrobiznesów, które w ostatnim czasie zamknęły się z powodu drożyzny. – W ciągu ostatnich dwóch lat liczba działalności gastronomicznych zmniejszyła się o 20 tys. – mówi Sławomir Grzyb, sekretarz generalny Izby Gospodarczej Gastronomii Polskiej. – Rząd nie ujawnia dokładnej liczby lokali, które padły w ostatnim roku z powodu lockdownu i drożyzny. Jednak według naszej wiedzy jest ich naprawdę sporo. To nieprawda, że kryzys w branży gastronomicznej skończył się wraz z ostatnim lockdownem. Gastronomia żyje w permanentnym kryzysie: pandemia, wojna, odpływ pracowników, konieczność zwracania subwencji, drożyzna (czterokrotny wzrost cen energii). A rządzący udają, że problemu nie ma.
Czytaj też: Smaki polskiego Nie-Rządu. Gastronomia walczy o przetrwanie
Ceny w górę, obroty w dół
Green Bus, pierwszy we Wrocławiu fast food dla wegan i wegetarian, skończyłby w listopadzie siedem lat. Początki były obiecujące – Grzegorz Brzozowski z żoną zaczynali w food trucku, żeby po roku przenieść swoją kuchnię do lokalu w centrum miasta. W tamtym czasie był to nie lada wyczyn, biorąc pod uwagę, że Green Bus oferował burgery i wrapy wyłącznie bez mięsa.
Jak jest dziś? – Musieliśmy zamknąć biznes, zostaliśmy z żoną bez pracy, aktualnie staramy się sprzedać sprzęt, żeby zwolnić lokal – mówi „Polityce” Grzegorz Brzozowski. – W pandemii było ciężko, bo nie mogliśmy normalnie działać, ale jakoś to przetrwaliśmy. Tego, co na rynku dzieje się obecnie, już się przetrwać nie dało – tłumaczy.
W sumie trudno powiedzieć, co ich dobiło – rosnące ceny produktów czy energii, prawdopodobnie jedno i drugie. – 10-kilogramowe wiaderko oleju palmowego podrożało od ubiegłego roku z 37 do 145 zł. Gluten z 4,5 zł za kilogram do 18 zł. Energia – z 80 gr za 1 kWh do 2,35 zł – wylicza Brzozowski. I sumuje: – W lipcu ubiegłego roku koszt przygotowania dania był u nas na poziomie 28 proc. ceny końcowej. W lipcu tego roku – 38 proc. Przy czym sama sprzedaż spadła o jedną czwartą, bo w czasie kryzysu ludzie najpierw oszczędzają na szeroko rozumianych wypadach na miasto.
Rosnąca inflacja przekłada się też na to, że pracownicy żądają podwyżek – wiadomo, oni też muszą z czegoś żyć. – Tyle że mnie już nie było stać na kolejne podwyżki – mówi przedsiębiorca. – Gdy skończyła się pandemia, wiodło się nam na tyle dobrze, że wszystkim podniosłem pensje. Ale dziś nikt już o tym nie pamięta, koszty życia wzrosły tak bardzo, że tamte 23 zł za godzinę mogę sobie w buty włożyć.
Były już restaurator nie kryje złości: – Ten rząd w ogóle się nami, przedsiębiorcami, nie przejmuje. Wmawia ludziom, że wszystkiemu winny jest Putin, pomijając, że wzrost cen zaczął się jeszcze przed wojną w Ukrainie. A my dużo bardziej niż szary Kowalski odczuwamy te szalone podwyżki, a co za tym idzie, musimy podnosić ceny. W ostatnich miesiącach robiłem to trzy razy – za każdym razem po złotówce. Aż w końcu zrozumiałem, że mój klient nie jest już w stanie więcej zapłacić za tego samego burgera.
Wtedy właśnie podjęli z żoną decyzję o zamknięciu Green Busa. Założyli zrzutkę i poprosili sympatyków o pieniądze na spłatę zobowiązań. W ciągu niespełna miesiąca zebrali ponad 56 tys. zł. – Gdy klienci usłyszeli, że zamykamy działalność, zaczęli nas odwiedzać masowo. Ostatnie trzy tygodnie to dla nas prawdziwy zastrzyk gotówki. Jestem za to niezwykle wdzięczny, bo choć biznesu już nie uratuję, to chociaż odrobinę mniej będę się przejmował początkowym bezrobociem – kończy Grzegorz Brzozowski.
Czytaj też: Ugotowani. Gasną największe gastronomiczne gwiazdy
„Najgorsze przed nami”
Problemy z drożyzną ma też sieć restauracji Tel Aviv, która ostatnio zmalała o lokal przy al. Niepodległości w Warszawie. – W niektórych lokalach obrót spadł nam o 30 proc. rok do roku. W innych – nawet o 50 proc. – mówi Malka Kafka, właścicielka sieci.
W ubiegłym roku w Tel Avivie można było zjeść lunch za 25 zł. Teraz taki zestaw kosztuje 35 zł. – Zaczęło się na przełomie 2021 i 2022 r., gdy drastycznie wzrosły ceny energii – wyjaśnia Kafka, która latem odebrała rachunek za prąd trzy razy wyższy niż za analogiczny okres poprzedniego roku. – Potem lawinowo zaczęło drożeć już wszystko, szczególnie produkty. Kiedyś umawialiśmy się z dostawcami na stałe, trzymiesięczne ceny. Teraz żaden z nich już na to nie pójdzie. Zdarza się, że odbierając w tygodniu dwie takie same dostawy, ta późniejsza o kilka dni jest już droższa.
Restauratorka dodaje, że z powodu podwyżek cen energii i produktów ma problem, by płacić pracownikom pensje, których oczekują. – I na które zasługują – zauważa. – W końcu wzrost kosztów życia dotyka nas wszystkich, także kucharzy i kelnerów. Praca w gastronomii jest naprawdę ciężka i uważam, że ludzie, którzy ją wykonują, zasługują na więcej niż minimalną krajową. Ale naprawdę trudno znaleźć środki na kolejne podwyżki, gdy rachunki rosną, a obrót spada.
Zdaniem Kafki najgorszy czas dla gastronomii dopiero nadejdzie. – Nic nie wskazuje, żeby ceny zaczęły spadać, szczególnie energii. Razem ze znajomymi z branży sądzimy, że w przyszłym roku czeka nas prawdziwa tragedia, której wiele lokali zapewne nie przetrwa. Rząd mógłby pomóc, regulując w jakiś sposób ceny energii. Nie bez znaczenia byłaby też obniżka stóp procentowych. Wielu właścicieli wzięło kredyty, żeby podnieść się po pandemii, i teraz dobijają ich ogromne raty. Inna sprawa, że gdyby ktoś chciał teraz wziąć kredyt obrotowy na przetrwanie zimy, to zapewne go nie dostanie. Tak wyglądają obecne realia gastrobiznesu – kończy kobieta.
Czytaj też: Jak nie przekroczyć 2 tys. kWh. Polacy szykują się do zimy
PiS nie chce rozmawiać
Sławomir Grzyb uważa, że rząd swoją opieszałością celowo spycha gastronomów do szarej strefy. – Tylko przedsiębiorcy płacą czterokrotnie więcej za energię. Dlatego niektórzy gastronomowie w akcie desperacji wstawiali do lokali łóżka, szafy z ubraniami i lampki i przepisywali liczniki na osoby fizyczne. Nie tak to powinno wyglądać, ale proszę to powiedzieć osobie, która ma nóż na gardle i dzieci do wykarmienia.
Jego organizacja od dawna walczy o obniżenie sprzedażowego podatku VAT w gastronomii do 5 proc. na wszystkie produkty i usługi (obecnie jest to 8 i 23 proc.). Zdaniem Grzyba byłaby to realna pomoc dla całej branży. – Szczególnie że ta nie odczuła korzyści z zerowego VAT, bo sama musi sprzedawać dania po 8 proc. i 23 proc., a napoje po 23 proc. – tłumaczy sekretarz generalny IGGP.
12 września Izba wraz z Platformą Obywatelską zorganizowała w Sejmie debatę na temat obecnych problemów w gastronomii. Wzięli w niej udział przedstawiciele różnych partii politycznych. I nikt z PiS.
Czytaj też: Jak upolityczniano kuchnię w PRL. Po co to było władzy?