Na szczęście w niektórych komisjach znaleźli się również członkowie, którym wyobraźnia wyjątkowo dopisała, którym poczucie obowiązku i swoiście rozumianej sprawiedliwości nakazało zachować czujność i zrobić znacznie więcej, niż wymagało od nich prawo czy choćby zwykła przyzwoitość.
Jak donosi „Dziennik”, Andrzej G., członek jednej z wrocławskich komisji wyborczych, widząc, że jeden z kandydatów do Sejmu otrzymał za dużo głosów, co może doprowadzić do wypaczenia wyniku wyborów, postanowił interweniować osobiście.
Dla zapewnienia w miarę równych szans innym kandydatom Andrzej G. unieważniał głosy na dominującego kandydata, dostawiając na kartach do głosowania krzyżyki. Prawdopodobnie unieważnił w ten sposób 55 głosów.
– Wpadłem w amok, nie wiem, co mnie opętało – maiał tłumaczyć prokuratorom, gdy jego działalność wyszła na jaw.
Panie Andrzeju, my wiemy, że opętał pana po prostu demon sprawiedliwości. W wolnych wyborach wszyscy kandydaci powinni mieć równe szanse na sukces. Uporczywe i pozbawione sensu głosowanie na jednego kandydata musi wywoływać sprzeciw. Wiemy, jak trudno spokojnie przyglądać się tego rodzaju praktykom, zwłaszcza gdy (jak w pana okręgu wyborczym) kandydatem tym jest kandydat Zdrojewski z PO, podczas gdy na liście są inni, lepsi od niego kandydaci.
W ogóle warto się zastanowić, czy w dojrzałej demokracji koniecznie musi wygrywać ten, na kogo oddano najwięcej głosów? I czy o tym, ile tych głosów będzie, ma decydować tylko wyborca (na ogół słabo zorientowany), czy także czynnik społeczny w postaci członków komisji wyborczych takich jak pan?
Swoim czynem udowodnił pan, że nawet pojedynczy wyborca może wpłynąć na wynik wyborów, jeśli się postara. Tym razem nie dał pan rady – kandydat Zdrojewski do Sejmu wszedł, gdyż zdołał mu pan urwać zaledwie 55 głosów. Ale przecież wiadomo, że w wyborach najważniejszy jest aktywny udział.