Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Społeczeństwo

Bogowie i intruzi

Dziecko w szpitalu

Warszawski szpital przy Działdowskiej - można zostać przy dziecku, ale noce i dnie spędza się na krzesełku.  Fot. Grzegorz Press Warszawski szpital przy Działdowskiej - można zostać przy dziecku, ale noce i dnie spędza się na krzesełku. Fot. Grzegorz Press
Lekceważenie, arogancja, poniżanie to doświadczenia wielu rodziców na oddziałach pediatrycznych. Nasza akcja „Dziecko w szpitalu” potwierdziła, że problem jest poważny. Najczęściej wynika z tego, że lekarze nie potrafią rozmawiać z pacjentami.

Artykuł „Czynnik nieludzki” („Polityka” 16), w którym znalazły się relacje trzech matek opisujących horror na oddziałach pediatrycznych, zakończyliśmy apelem do czytelników, by podzielili się z nami swoimi przeżyciami. Nadeszły listy z całej Polski; opowieści pełne bólu, złości, bezradności. Choroba i hospitalizacja dziecka zawsze są dramatem. Jednak system służby zdrowia i postawy lekarzy mogą je zmienić w traumę, której długo nie da się zapomnieć.

6-latek ze złamaną ręką trafia do szpitala w Ostrowcu Świętokrzyskim. Lekarz z izby przyjęć odsyła go do Warszawy, gdzie chłopiec jest zameldowany. Nie podaje nawet środków przeciwbólowych. Nie usztywnia ręki na dwustukilometrową podróż. Ze zwykłego złamania robi się złamanie z przemieszczeniem, zakończone 3-miesięcznym gipsem i roczną rehabilitacją.

Warszawa, 9-miesięczny chłopczyk po upadku zaczyna tracić przytomność. Przerażeni rodzice z dzieckiem na ręku odsyłani są z miejsca na miejsce. Błagają o karetkę, chłopiec czuje się coraz gorzej. Gdy wreszcie dostanie pomoc, okaże się, że ma pękniętą czaszkę i rosnący krwiak. Od wypadku do momentu, gdy zajął się nim lekarz, upłynęło sześć godzin.

Wolno na krzesełku 

Rzadko, ale nadal zdarzają się sytuacje, gdy obecność rodziców przy dziecku jest ograniczana. Czytelniczka z Gniezna opisuje, jak kilka lat temu jej syn trafił do szpitala z otwartym złamaniem, a ona mogła go odwiedzać tylko w godzinach wizyt. Gdy przyjechała w dniu operacji, zastała dziecko skręcające się z bólu, bo po zabiegu nie podano mu środków znieczulających. Na oddział wcześniaków we Wrocławiu nie mają wstępu ojcowie – ze względów epidemiologicznych, jak tłumaczy szpital, podczas gdy w dowolnych porach kręcą się tam zastępy studentów.

 

Czytelniczka z Warszawy opisuje, że przed przyjęciem dziecka do jednego z warszawskich szpitali musieli z mężem podpisać regulamin, w którym deklarują zgodę na nieobecność przy dziecku w dobie pooperacyjnej i ograniczenie prawa do przebywania przy jego łóżeczku w ciągu dnia do jednego rodzica. „Po operacji pani docent przyłapuje nas oboje przy Malince. Straszy, że obecność rodziców stwarza zagrożenie epidemiologiczne. To bzdura, ale mąż, który jest lekarzem anestezjologiem, cierpliwie pyta o badania naukowe, aż ją trzęsie i w dalszej wymianie zdań stwierdza, że najlepiej, by rodziców wcale w szpitalu nie było. Na koniec w ostrych słowach wyrzuca męża z oddziału: Proszę natychmiast stąd wyjść i niech mi się pan nie pokazuje na oczy! Co będzie, jak nie wyjdzie? Pani docent krzyczy, że wezwie ochronę i wtedy zobaczy” – opisuje czytelniczka.

Matce 7-miesięcznego chłopca, który z infekcją dróg moczowych trafił do szczecińskiego szpitala, odmówiono wystawienia zwolnienia. Firma, po urlopie macierzyńskim, umożliwiła jej zatrudnienie w systemie telepracy. Dlatego mogła nadal karmić synka piersią na każde żądanie. W szpitalu nikt nie robił problemów, znalazło się nawet łóżko, ale gdy poprosiła o zwolnienie, usłyszała od lekarki: „Dziecko ma tu leczenie i opiekę, a pani nie jest mi na oddziale do niczego potrzebna”. Gdy spytała, czym go będą karmić, skoro nawet nie potrafi pić z butelki, dowiedziała się, że jak zgłodnieje, to wszystko zje.

Rodziców nie informuje się, że mają prawo być obecni podczas badań, choć wiadomo, że to łagodzi stres u dziecka i pomaga mu pokonać ból. Inaczej wygląda pobieranie krwi, gdy dziecko siedzi u mamy na kolanach, a inaczej, gdy wrzeszczące i wyrywające się trzymają na siłę dwie pielęgniarki, a trzecia kłuje; a tak – według opisu czytelniczki – odbywało się to w warszawskim szpitalu przy Litewskiej.

Rodzice na oddziałach pediatrycznych z reguły czują się intruzami. Czytelniczka z Włocławka pisze, że dopiero na trzeci dzień, i to przypadkiem, dowiedziała się, że jest możliwość wykupienia leżanki, a nawet noclegu w oddzielnej sali z łóżkami. Dostęp do kuchni, żeby cokolwiek podgrzać, trzeba za każdym razem wybłagać u personelu.

„Wolno siedzieć na krzesełku (2 tygodnie), ale nie wolno opierać się o łóżeczko. Nie wolno spać na materacu na podłodze. Nie wolno wychodzić na korytarz. Nie wolno przeszkadzać, nie wolno z byle powodu wzywać personelu. Jestem z dzieckiem, karmię, przewijam, zabawiam, tulę, staram się, jak mogę, żeby nie utrudniać pracy pielęgniarkom, tylko pomagać, bo rozumiem, że są tylko dwie na dyżurze. Tylko dlaczego mnie nikt nie chce zrozumieć? Mojego strachu o zdrowie dzieci, mojego zmęczenia, czasem niewiedzy, bo przecież nie jestem lekarzem. Dlaczego nie ma w tym odrobiny serca?” – pyta inna.

Ten ton dominuje w wielu listach: o wszystko trzeba się upominać, o odłączenie kroplówki, podanie leków. Pielęgniarki przychodzą jak z łaski, obrażone, że ktoś im przeszkadza oglądać „Taniec z gwiazdami”. Upominać trzeba się także o informacje na temat diagnozy, leczenia, wyników badań, zmiany leków. Włocławek: „Gdyby nie zaprzyjaźniona lekarka, nie wiedziałabym nic”. Kalisz: „Chwała Bogu za znajomą na oddziale, bo w innych przypadkach byłam spławiana”. Elbląg: „Mieliśmy wrażenie celowego niedoinformowania, upokorzenia (błagałem wręcz panią doktor, by powiedziała, co grozi dziecku). Na szczęście matka znajomego jest lekarzem, znała ordynatora i poprosiła o specjalne, to jest ludzkie, potraktowanie”.

Ten motyw wraca jak mantra. I tu leży sedno problemu. Lekarze nie potrafią rozmawiać z pacjentami. Część z nich pytania zadawane przez rodziców traktuje jak kamień obrazy. Matka dziewczynki z wadą serca, która co roku musi się zgłaszać na badania do szpitala przy ul. Litewskiej, umawiane z rocznym wyprzedzeniem, opisuje: „W zeszłym roku spytałam, ile mam wziąć dni zwolnienia. Lekarz odpowiedział, że jeśli nie zależy mi na zdrowiu dziecka, mogę już w tej chwili iść do domu. Za rok czeka mnie to samo. Denerwuję się już na samą myśl, że kolejny raz trzeba się będzie zmierzyć z ironią i pełnymi pobłażania spojrzeniami w reakcji na każde zadane pytanie”.

Bez znieczulenia 

W listach rodzice skarżą się, że w czasie trudnych rozmów, lekarze traktują ich bez znieczulenia, bez cienia empatii. Mama bliźniaków urodzonych w 26 tygodniu ciąży, które trafiły na OIOM neonatologiczny szpitala w Gdańsku Zaspie, wspomina: „Drugiego dnia po porodzie spotkaliśmy się z lekarzem prowadzącym, który przedstawił nam wizję tysiąca chorób, na które mogą zachorować nasze dzieci. Dodał, że na 100 proc. będą niepełnosprawne i musimy się z tym pogodzić”. Ta historia skończyła się dobrze. Bliźniaki, dziś 3-letnie, są w pełni zdrowe, dogoniły w rozwoju rówieśników.

Czytelnik z Elbląga opisuje, jak trafili do szpitala z roczną córką, która uderzyła się w głowę. Po prześwietleniu pani doktor powiedziała rodzicom, że czaszka jest pęknięta, po czym odebrała telefon i wdała się w prywatną, wesołą konwersację. „Staliśmy jak wmurowani, czekając, aż skończy pogaduszki. Na nasze pytania obrażonym tonem powiedziała, że sprawa jest poważna i wygłosiła morał, że na dziecko trzeba uważać. Nic więcej, żadnej informacji, słowa pocieszenia” – wspomina.

Musztrowane matki 

U źródeł braku komunikacji i empatii leży hierarchiczna, patriarchalna atmosfera, która ciągle panuje na wielu oddziałach. Rodzice są na najniższym szczeblu tej hierarchii. Można poniżać ich na każdym kroku, strofować, mówić po imieniu. Ordynator jest bogiem w białym kitlu. Na takich oddziałach obchody odbywają się w specyficznym stylu. Krótko przed – wielkie sprzątanie sal. Potem pompatyczne przedstawienie, jakie ordynator odgrywa z udziałem personelu. On – milczący majestat, przestraszeni lekarze i musztrowane matki.

Pobyt na takim oddziale opisuje czytelniczka, której 12-letni syn z przepukliną jądra trafił do Kliniki Ortopedii Dziecięcej szpitala nr 1 w Szczecinie. Zanosiło się na operację, bo przepuklina była duża. „Wtedy usłyszałam, że ostateczną decyzję podejmie Docent. Uprzedzano mnie, że unika rozwiązań operacyjnych, co wtedy wydawało mi się słuszne.

Zgodnie z oczekiwaniami powiedział, że operacji nie będzie, a syn będzie leczony metodą łóżka łamanego. Nie uprzedzono mnie, że leczenie to ponad miesiąc leżenia, bez możliwości wstania nawet do toalety, że będzie bardzo bolało, a Docent uważa, że większość dzieci jest przewrażliwiona, symuluje ból i skarży się tylko przy matkach. Rodzice na oddziale przeszkadzają, wyolbrzymiają cierpienia dzieci i czepiają się lekarzy.

Atmosfera na oddziale zależała od tego, czy jest Docent. To on przechadzał się po korytarzach krzycząc na rodziców. Nie informował mnie o podstawowych decyzjach podejmowanych wobec mojego dziecka, ale to pewnie za karę, że jeden raz odważyłam się poprosić o silniejszy lek przeciwbólowy. Zostałam wtedy nazwana matką histeryczną. Moje dziecko wyło z bólu, a ja byłam bezsilna, bo prośba o lek przeciwbólowy była potwierdzeniem mojej histerii.

Mijając mnie na korytarzu Docent nie odpowiadał na dzień dobry, a pielęgniarkom przekazywał instrukcje dotyczące mojego dziecka w odległości pół metra ode mnie. Pielęgniarki rozmawiały z mną w ubikacji, by Docent nie widział, jak spiskują z rodzicem. Po półtoramiesięcznym cierpieniu syn został wypisany z decyzją o operacji na innym oddziale. W dniu wypisu Docent nawet nie pofatygował się, by wyjść z gabinetu i cokolwiek mi wytłumaczyć. Rehabilitacja po operacji trwała pół roku, przy czym wszyscy mówili mi, że to dlatego, że syn tak długo trzymany był na łóżku. Gdyby ktoś wcześniej powiedział mi, że ja, osoba wykształcona, znająca swoją wartość, będę na miękkich nogach wchodziła do gabinetu Docenta, wysłuchiwała jego impertynencji na temat mojego przewrażliwienia i mojego dziecka histeryka, po czym potulnie, kłaniając się w pas wychodziła i płakała w ubikacji, żeby nie drażnić Docenta, tobym nie uwierzyła”.

Pisali do nas oczywiście głównie ci rodzice, którzy doświadczyli szpitalnej traumy i zostali źle potraktowani. Są w Polsce świetne oddziały, na których pracują fantastyczni lekarze. I kilka takich opisali nasi czytelnicy. Tam rozmawia się z rodzicami. Może być biednie i ciasno. Rodzice potrafią wiele znieść i mieć wiele wyrozumiałości, gdy tylko traktuje się ich po ludzku.

 

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną