Społeczeństwo

Powrót taty

Zmiany w kodeksie rodzinnym

Zbigniew Lisiecki z żoną Joanną i synkiem Stasiem. Dziś żona jest w szpitalu, syn w domu dziecka, choć ojciec walczy, żeby móc się nim zająć. Fot. Tadeusz Późniak Zbigniew Lisiecki z żoną Joanną i synkiem Stasiem. Dziś żona jest w szpitalu, syn w domu dziecka, choć ojciec walczy, żeby móc się nim zająć. Fot. Tadeusz Późniak
Mamy rewolucyjną nowelizację kodeksu rodzinnego: rozwodzący się rodzice muszą dogadać się w sprawie opieki nad dzieckiem. Przełamuje to schemat dominujący w orzecznictwie: dziecko przy matce, tata – na weekendy. Ta najważniejsza zmiana mentalno-prawna ostatnich lat weszła w życie tylnymi drzwiami i po cichu.

Czy można pogodzić karierę zawodową z byciem tatą zaangażowanym? Dyskusja o roli ojca we współczesnej polskiej rodzinie!

Czytaj podsumowanie debaty o roli ojca we współczesnej Polsce


Dotąd było tak: rodzice się rozwodzili, a sąd wyznaczał jednego z nich na głównego opiekuna dziecka. Zwykle matkę. To u niej dziecko mieszkało na stałe. Drugi rodzic – zwykle ojciec – mógł je tylko widywać. Standard: dwa razy w tygodniu, po dwie godziny. Tak nie da się zbudować silnej emocjonalnej więzi. Ale nawet jeśli rodzice zgodnie uznawali, że dziecko powinno mieć ich oboje, to w razie ewentualnego konfliktu górą był zawsze ten wyznaczony na głównego opiekuna. Jeśli zaczynał blokować kontakty z drugim rodzicem, sądy zwykle rozkładały ręce. Ewentualnie ordynując jakieś niewielkie grzywny. Trybunał w Strasburgu wielokrotnie wytykał Polsce brak skutecznych mechanizmów, które by izolowanemu rodzicowi pomogły.

 

Od 13 czerwca 2009 r. sąd nie będzie już wyznaczał dziecku z automatu stałego miejsca zamieszkania. Jeśli jest na tyle duże, żeby funkcjonować pod dwoma równoważnymi adresami, takie rozwiązanie powinno mieć priorytet. Ale ostatecznie zdecydują rozwodzący się rodzice: przygotują umowę, w której sami – lub z pomocą mediatora – rozstrzygną, jaką część tygodnia albo roku dziecko przemieszka z którym z nich, kto będzie odpowiadał za kontakty ze szkołą, a kto za opiekę medyczną, kto organizuje dziecku wakacje i tak dalej. Sąd podpisze się jedynie pod ich umową i zainterweniuje, w razie gdyby potem była ona łamana. Karząc grzywną, ale też aresztem. (A w planach jest jeszcze jedna ważna nowelizacja; żeby karane było także fałszywe zeznawanie w sprawach rozwodowych – nawet trzyletnim więzieniem). – W nowelizacji kodeksu rodzinnego kryje się ogromna szansa – mówi Robert Boch, mediator rodzinny z Kliniki Konfliktu. – Rodzice wspólnie siadają przy stole, bo muszą, i często dopiero wtedy uświadamiają sobie, że tandemem rodzicielskim pozostaną na zawsze, choć parą już być przestali. Charakterystyczny moment: mediator pyta, co ich dziecko najbardziej lubi robić, a oni, potencjalni wrogowie, zaczynają się do siebie uśmiechać. To otwiera drogę do współpracy.

Ale jeśli taka umowa nie powstanie, bo rodzice nie będą w stanie się dogadać, sąd ograniczy prawa rodzicielskie jednego z nich. Gdyby jeden z rodziców, na przykład matka, próbował złośliwie odciąć drugiego od dziecka, sąd postawi go przed wyborem: albo porozumienie, albo ograniczone prawa rodzicielskie i adres u tego drugiego, współpracującego.

Rewolucyjna rzecz, a przez Sejm przeszła niemal jednogłośnie, przy jednym zaledwie głosie wstrzymującym się posła z klubu PiS. Przeszła być może dlatego, że uzasadnienie do tych akurat zmian było lakoniczne: że w praktyce wielu rodziców z powodzeniem samodzielnie i bez udziału sądu tak układa relacje, by dzieci wciąż miały oboje rodziców, i prawo nie powinno im tego utrudniać. Zdecydowanie więcej miejsca poświęcono w uzasadnieniu kwestiom, na które niejedno poselskie ucho pewnie jest wyczulone. Na przykład temu, że sformułowanie „piecza rodzicielska”, w miejsce dotychczasowej „władzy rodzicielskiej”, nie zostanie jednak w ramach nowelizacji wprowadzone, ponieważ prawo musi odzwierciedlać obowiązującą w społeczeństwie polskim moralność.

Płeć nie gra roli

Z kolei prawo próbuje nadążyć za nowoczesnym pojmowaniem ojcostwa. Bo jakaś zmiana rzeczywista już się dokonała. Przybyło ojców, którzy uwierzyli, że ich rola nie ogranicza się do zarabiania na rodzinę. Jak Jan Bator, ślusarz tokarz z podrzeszowskiej wsi, sam – ósme dziecko w rolniczej rodzinie, który dziś mówi o sobie: przede wszystkim ojciec. Żona chorowała na padaczkę, a w tej chorobie – opowiada Jan – człowiek czasem taki niedoświadomiony, wstaje rano i zaraz musi się położyć. A trojgiem maluchów trzeba się było zająć. Gotował więc na zmianę z żoną obiady, opierał i sprzątał. Brał się po pracy za kredki albo klocki.

A potem był przyspieszony kurs ojcostwa. W 2007 r. żona zmarła. Jan pracował już wtedy za granicą, wieczorem wyjeżdżał, pożegnali się, a przed północą syn, wtedy siedmiolatek, znalazł mamę leżącą na podłodze. Jan wrócił więc z Niemiec i został ojcem pełnoetatowym. Dziewczynki miały wtedy dwa i cztery lata.

Zaczął od tego, że znalazł dzieciom psychologa – syn wciąż ma poczucie winy; owszem, zadzwonił wtedy na pogotowie, jak rodzice uczyli, ale pani po drugiej stronie kabla zbagatelizowała telefon dziecka. Refleksja Jana: teraz ma więcej szacunku do siebie. Poradził sobie, zorganizował przeprowadzkę, żeby maluchy nie rozpamiętywały, widzi, że mimo wszystko potrafią być szczęśliwe.

Sławomir Bralewski, profesor historii z Uniwersytetu Łódzkiego, samotny ojciec czwórki, wybrany w konkursie organizowanym przez katolicką organizację Lumen Caritatis Tatą Roku, mówi z grubsza to samo: że gdy umarła żona, myślał głównie o tym, żeby wspierać dzieci. Całkowicie się wtedy na nich skoncentrował i może dzięki temu przetrwał. Ojcostwo rozumie prosto: stara się dzieciom pomagać, także w rozumieniu świata. Jeśli tylko może, odkłada swoje sprawy, by zająć się ich sprawami.

W ciągu 20 lat liczba samotnych ojców w Polsce niemal się podwoiła: ze 178 tys. wdowców i rozwodników, którym sąd przyznał dzieci, zrobiło się około 300 tys. Do tego jest jeszcze co najmniej tak samo liczna i bardzo szybko rosnąca grupa ojców, którzy dzielą się z ekspartnerkami opieką po połowie: część tygodnia u niego, część u niej. I zwykle radzą z tym sobie nie gorzej niż kobiety. Co w gruncie rzeczy nie powinno dziwić. Psychologowie już dawno stwierdzili, że płeć nie przesądza o czyjejś przydatności do roli rodzica, także samotnego (a jeśli – to związana z płcią presja stereotypu; są ojcowie, którzy nawet nie próbują poznać swoich dzieci, gdy te są małe, zakładając, że coś takiego udaje się tylko kobietom). Przełomowe były badania brytyjskiego psychologa Dave’a Hilla: mężczyźni i kobiety słyszeli płacz noworodka, któremu – jak zasugerowano badanym – nikt nie udziela pomocy. Okazało się, że reakcje stresowe – przyspieszone bicie serca, podwyższone ciśnienie – były na dokładnie tym samym poziomie u obu płci, choć mężczyźni zgodnie ze stereotypem bardziej je maskowali. Wyniki innych badań: samotni ojcowie, według Winsconsin-Madison University, mają takie same szanse na udane życie rodzinne jak samotne matki i szczęśliwe pary, a ich dzieci nie osiągają w testach psychologicznych ani lepszych, ani gorszych wyników niż dzieci chowane przez matki.

Polscy ojcowie, przebadani przez dr Annę Dudak z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie, nieznacznie gorzej od matek wypadali w testach na empatię, jakby trochę mniejszą wagę przywiązywali do tego, co czuje ich dziecko. Poza tym różnice były błahe, na przykład w kwestii stylu zabaw. Ojcowie preferowali te ruchowe. W pewnych kategoriach okazywali się nawet lepsi niż matki, na przykład więcej czasu poświęcali na zabawy z dzieckiem.

Autorzy badań psychologicznych podkreślali, że choć przez lata przyjęło się uważać, że wyższe kompetencje wychowawcze matek wynikają z praw natury, to fakty są inne: to, jakim się jest rodzicem, zależy od dobrych chęci i indywidualnych cech, niezwiązanych z płcią.

Z tą naturą rzecz jest zresztą wątpliwa. Bo przecież jeszcze w XIX w. większość ojców miała ze swoimi potomkami kontakt codzienny i bliski – nawet jeśli dzieci trzymały dystans do taty, jadały przy osobnym stole i mało kto, łącznie z matką, przejmował się tym, co maluch czuje i myśli o świecie. Ojcowie byli wówczas na wyciągnięcie ręki: pracowali w warsztatach, sklepikach, na roli, a przychówek całymi dniami pętał się wokół nich. Dopiero w efekcie rewolucji przemysłowej ojcowie poszli do fabryk, a potem na dobre zamknęli się w biurach, straciwszy z oczu własne dzieci. Teraz wracają.

Ojcostwo jest trendy

Dwa wieki później ojcostwu przysłużyło się to samo, co kiedyś mu zaszkodziło: kolejna odsłona rewolucji technologicznej. Po pierwsze – media, za których przyczyną szybciej idą zmiany kulturowe. W kwestii ojcostwa i poważna prasa, i czasopisma kobiece, i wszelkie telewizje lansują dziś tylko jeden jego typ – tatę zaangażowanego. Po drugie – pojawił się Internet, w którym za jednym kliknięciem można znaleźć dziś życzliwe ojcom wyniki badań psychologicznych. Sieć daje też sposobność, by powymieniać się doświadczeniami z innymi rodzicami. Na portalach społecznościowych, jak Facebook, a nawet tych skupiających profesjonalistów, jak Golden Line, powstają grupy tematyczne zrzeszające ojców. Istnieją niezliczone fora dyskusyjne na ten temat.

   

Ojcostwo stało się trendy. W coraz szerszych kręgach wypada być ojcem świadomym. Chodzić na warsztaty psychologiczne i latające szkoły weekendowe dla ojców, które uczą, jak się sprawdzić w tej roli, jak rozumieć dziecko i własne uczucia. Szkolą, nierzadko trzymając się prostej konwencji: żeby rzeczywiście odnieść sukces w życiu, trzeba odnieść go również w roli ojca – przewodnika w świecie dziecka.

Coraz więcej firm dostrzega, że pracownik z poukładanym życiem rodzinnym, szczęśliwy, świadomy pewnych mechanizmów psychologicznych, to pracownik w dłuższej perspektywie bardziej firmie przydatny. Wielkie koncerny, jak Motorola Poland czy Mars Inc Poland, wykupują dla pracowników warsztaty ze świadomego ojcostwa. (Co zresztą jest trendem szerszym: Stany Zjednoczone przeznaczają rocznie około 1,5 mld dol. na wsparcie szkoleń rodzinnych i ojcowskich).

Ale i ojcowie z mniejszych ośrodków, wchodząc do księgarni, zwykle natkną się na całą półkę ze stosownymi poradnikami. Ukazuje się poświęcony ojcostwu papierowy magazyn. To już nie mama, ale tata – Polak – przewija i kąpie noworodka w instruktażowej książeczce rozdawanej w szkołach rodzenia, także w małych miasteczkach, które nierzadko finansują mieszkańcom te lekcje. Panowie w tych szkołach stanowią około połowy kursantów. (Jest i efekt uboczny tej akcji wizerunkowej: te same szkoły muszą dziś tatusiów uświadamiać, że ich obecność przy porodzie nie jest warunkiem koniecznym udanego ojcostwa, przeciwnie, część męskiej populacji nie powinna eksperymentować, bo z badań wynika, że może się to negatywnie przełożyć na jakość relacji seksualnej pary).

Nawet zachowawczy w sprawach obyczajowych Kościół chwycił tę ideę i organizuje ogólnopolskie konferencje pod szyldem walki z cywilizacją bez ojca. Kryteria w promowanym w szkołach katolickim konkursie na Tatę Roku pokrywają się ze współczesną wiedzą psychologiczną: dobry ojciec to ten, który ma czas dla dzieci, rozmawia z nimi i potrafi ich słuchać, jest cierpliwy, buduje w dziecku wrażliwość, szczerość i odpowiedzialność, a także cieszy się jego zaufaniem. Nie ma tam nic o tradycyjnej dyscyplinie, choć za to pojawiają się obostrzenia, że ojciec idealny musi kochać matkę swoich dzieci, dawać im życie i dbać o utrzymanie rodziny, a więc rozwiedziony albo przysposobiony Tatą Roku nie zostanie.

– Na to nakłada się emancypacja kobiet – tłumaczy dr Anna Dudak. – Powszechniej zajęły się one karierami, co spowodowało, że przynajmniej część z nich zechciała teraz oddać to pole tacie i woli wspierać partnera w jego ojcowskich staraniach, niż go zniechęcać do dzieci.

I tak, w tradycyjnym, katolickim i wciąż jeszcze bardzo patriarchalnym kraju, aż 30 proc. miejskich ojców przebadanych rok temu przez łódzkie Centrum Praw Kobiet zadeklarowało, że być może ominęło ich w życiu coś ważnego i ciekawego, gdy zrezygnowali z urlopu wychowawczego (powód tej rezygnacji był zresztą zwykle prozaiczny: to oni zarabiali więcej niż żony). Podobny odsetek studentów z województwa świętokrzyskiego deklarował przed badaczami tamtejszego uniwersytetu, że relacja z dzieckiem będzie dla nich ważniejsza niż kariera. Polacy ankietowani przez portal Tato.net uznali, że najważniejszą sprawą w kontaktach ojców z dziećmi jest zrozumienie, które buduje się poprzez wspólnie spędzany czas. Tymczasem polscy ojcowie, wynikało z ankiety, mają go mniej, niżby chcieli. To jest właśnie przełom: ojcowie masowo zdali sobie sprawę, że ten czas ma znaczenie.

Rozmowa zamiast walki

Ale to nowe ojcostwo okazało się nie lada problemem dla sądów. Współczesny ojciec, składając lub odbierając pozew, zwykle uświadamia sobie, jak ważne jest dla niego jego dziecko. I często sam sobie odpowiada, że woli zająć się nim na pełen etat, niż stracić z nim kontakt. Grupa tych, którzy po rozstaniu z żonami przestają interesować się własnymi dziećmi, zrównała się już prawie z grupą walczących do upadłego, by to ich wyznaczono na głównego opiekuna, a żona niech się realizuje rodzicielsko w weekendy. Takie deklaracje składa w sądzie przy sprawie rozwodowej już co piąty ojciec.

Tymczasem kobietom, które – proporcjonalnie rzecz biorąc – przez lata poświęcały dziecku dużo więcej czasu i uwagi, trudno zaakceptować, że w kwestii opieki nad dziećmi mają teraz być z ojcami jak równy z równym. Bo statystyki są bezlitosne: nawet jeśli relacje ojców z dziećmi się zmieniają, to ich zaangażowanie w banalną, praktyczną stronę życia rodzinnego – nie tak bardzo. Typowy polski trzydziestolatek poświęca na prace domowe, w tym obsługę maluchów, mniej niż jedną trzecią czasu, który na te same sprawy przeznacza jego żona, często również pracująca zawodowo.

Z niepublikowanych jeszcze badań dr Anny Dudak wynika, że najszybciej rosnącą kategorią wśród ojców są ci świadomi nie tylko faktu, że mają kwalifikacje do wychowania dzieci, ale też – że mają do tego takie samo prawo jak kobieta.

– Praktyka sądowa wyraźnie się zmienia, goniąc, zwłaszcza w miastach, społeczne poczucie tego, co jest normą – opowiada Robert Kucharski, prowadzący edukacyjny portal internetowy www.wstroneojca.pl i proojcowską Fundację – Akcja. – Dotąd sądy przyznawały ojcom prawo do opieki nad dzieckiem w mniej więcej 5 proc. przypadków. Od początku tego roku odebrałem już kilkanaście telefonów od ojców, którzy chwalili się, że to ich sąd wyznaczył na opiekunów dziecka.

Na niekorzyść kobiet działa też dość brutalna prawda, że mężczyźni po rozwodach zwykle mają lepsze warunki materialne i lokalowe. W przypadku, gdy oboje chcą i oboje mogą, sąd coraz częściej bierze pod uwagę także i tę kwestię.

Robert Kucharski zaznacza, że cieszy się z tych wyroków, ale nie do końca. Bo tam, gdzie ktoś wygrywa, ktoś inny jest przegranym. Tymczasem ze wszystkich badań wynika, że dziecku potrzebny jest nie ojciec albo matka, lecz oboje naraz. W psychice tych dzieci, które mimo rozstania rodziców utrzymywały silną więź z obojgiem, po latach nie pozostawały poważniejsze ślady. Tymczasem dzieci, które traciły kontakt z którymś z rodziców, w dorosłości w związkach z osobami płci przeciwnej realizowały zwykle niekorzystne dla siebie scenariusze.

Trochę Szwecji, trochę Irlandii

Wchodząca właśnie w życie zmiana kodeksu rodzinnego ma zawrócić nas z tej drogi. Kłopot, że owe zmiany wprowadzono tylnymi drzwiami i – na wszelki wypadek – bez społecznej dyskusji. Kłopot kolejny, że są one nierówne, tak jakby wynikały z różnych filozofii tego, na ile państwo może interweniować w życie obywatela. Z jednej strony ojcowie dostali prawo do wystąpienia o zaprzeczenie ojcostwa bez zgody matki dziecka, i to aż do ukończenia przez dziecko 18 lat (co dotąd nie było możliwe, bo prawo dziecka do posiadania ojca uznawano za sprawę nadrzędną). Ale – zapisano też – w przypadku, gdyby dziecko przyszło na świat z in vitro, mąż o takie zaprzeczenie ojcostwa wystąpić nie może. A nie mąż? Na przykład konkubent? Tak jakby założono, że na in vitro mogą zdecydować się tylko małżeństwa.

Konsultacje były, ale w wąskim gronie: organizacje ojcowskie, rzecznik praw obywatelskich, pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania. Tak jakby inicjatorzy zmian bali się, że jeśli głośno zaczną mówić o ich konsekwencjach, prawicowa opozycja uzna je za wywrotowe i zablokuje możliwość ich wprowadzenia.

Z tych samych zapewne powodów w kodeksie nie zapisano jednoznacznie, któremu konkretnie rodzicowi sąd ograniczy prawa rodzicielskie, gdyby się nie dogadali. Na licznych spotkaniach pracownicy Ministerstwa Sprawiedliwości obiecywali organizacjom ojcowskim, pomysłodawcom zmian, że sędziowie będą w tej sprawie przeszkoleni. Ale czy szkolenia istotnie się odbędą? A jeśli nawet, to czy sędziowie dadzą się przekonać? Na jaki grunt padną nowe idee? Ilu z tych sędziów życzliwie doradzi jednak matce, by się nie zgadzała na żadne porozumienia, a potem, już w majestacie prawa, to ojcu ograniczy prawa rodzicielskie?

Los nowych rozwiązań zależy więc od tego, jak będzie się zmieniać świadomość społeczna. Tymczasem kierunek, który z perspektywy większych miast czy lektury forów internetowych wydaje się oczywisty, wcale być taki nie musi. Bo w praktyce możliwe są co najmniej trzy drogi.

Pierwsza: że to właśnie moda na świadome, zaangażowane ojcostwo i coraz lepszy – miejmy nadzieję – psychiczny kontakt dzieci z ich ojcami pociągnie za sobą inne przemiany cywilizacyjne spod znaku równouprawnienia płci, ale i dowartościowania tak zwanych miękkich kompetencji. Jak w modelu skandynawskim: równy podział obowiązków w domach, obowiązkowe urlopy tacierzyńskie, mediacje zamiast udzielanych z wyżyn sądów rozwodów. Ale w konsekwencji – pełne równouprawnienie. A więc także inne drobne zmiany systemowe, z pozoru bardzo odległe: dostępność żłobków i przedszkoli, parytet płci w Sejmie i zarządach spółek państwowych oraz na uniwersytetach, zrównanie wieku emerytalnego dla kobiet i mężczyzn, równość płac.

Model kuszący, ale nie do osiągnięcia bez społecznych debat. W dodatku w Polsce mało prawdopodobny, zważywszy choćby na to, że sporej części społeczeństwa pewnie i tak żadne wyniki badań nigdy nie przekonają, że mężczyźni nadają się do pieluch równie dobrze jak kobiety.

Bardziej prawdopodobne jest więc rozwiązanie drugie. Że debat nie będzie, zresztą w Polsce i tak słabo nam one wychodzą, i każdy z nas pozostanie przy swoich poglądach – oraz stereotypach. Aktualny kurs na ojcostwo spowoduje jedynie, że wyroki sądowe skrajnie się zróżnicują. Będzie, jak jest, tylko jeszcze bardziej: w Zielonej Górze sądy dwóch instancji uznawały, że ojciec – pracujący student – mniej się nadaje do wychowywania dziecka niż babcia – kobieta, a w Warszawie sędzia nakazał zabrać kilkuletnie dzieci od obojga rodziców, bo bały się ojca. Sąd zawyrokował, że należy poddać je terapii i znów przekonać do ojca, co miało być możliwe tylko w izolacji od matki.

W praktyce wygrywać będą ci, którzy sprowadzą więcej kamer. Jak ów ojciec – student Tomasz Sroczyński. Odzyskał syna, dopiero gdy radykalne organizacje ojcowskie naściągały telewizji. W dłuższej perspektywie stracą na tym obie płcie. Kobiety, które tak jak dotąd wciąż będą poświęcać dzieciom więcej czasu niż ojcowie, częściej rezygnując z karier i pieniędzy, a zostaną pozbawione chroniącego je stereotypu. Ale i mężczyźni, wciąż oceniani według starych stereotypów. Jak w historii Jana Batora, tego ślusarza tokarza i – przede wszystkim – ojca. Wydarzeń ciąg dalszy. W sądzie nie udało mu się wywalczyć dla dzieci renty po mamie, a na tę przyznawaną przez premiera nie ma szans ktoś, czyja tragedia była tak niemedialna. Z zasiłków, 500 zł, żyją teraz na granicy nędzy. Jan Bator prosił, żeby gmina dała mu na czas jakiś wolontariusza do pomocy przy dzieciach albo choć pomogła znaleźć elastyczną czasowo pracę. Ale w Gminnym Ośrodku Pomocy Społecznej w Czerminie powiedzieli, że przecież ma żyjącą teściową. Mógłby zostawić jej dzieci i wrócić do pracy za granicę, bo jego obowiązkiem jest utrzymać rodzinę. Inaczej sąd może mu je w ogóle odebrać z paragrafu: brak warunków. Pogląd Jana w tej kwestii się nie zmienił: jeśli teraz i on opuści dzieci, to podkopie ich z trudem budowane poczucie stabilizacji. Skrzywdzi je, jako ojciec nie stanie na wysokości zadania. Ale cóż, waha się, już dzwonił do teściowej, a ta zgodziła się zabrać dzieci. Bo jeśli w alternatywie ma być tylko dom dziecka? Co gorsze?

Jak kruchy jest ten nowy wizerunek ojca, przekonał się też Zbigniew Lisiecki, fizyk i informatyk z Warszawy. Żona zachorowała ciężko po porodzie – na psychozę. Lekarze pogotowia mieli wątpliwości, czy mogą niemowlaka zostawić tylko z ojcem. A gdy się okazało, że i on przed wielu laty chorował na schizofrenię, wątpliwości ustały. Lekarze znaleźli pretekst i zabrali dziecko. A potem sąd, bez rozmowy z ojcem albo zlecenia jakichś badań, nakazał umieścić malucha w domu dziecka. Choć już od ponad 20 lat znane są wyniki badań, także polskich: małżeństwa ze schizofrenią nadają się do rodzicielstwa równie dobrze jak każde inne, co więcej, gdy choroba jest w reemisji, człowiek w relacjach z innymi funkcjonuje tak, jakby był zdrowy.

 

I tak, dwa stereotypy na raz spowodowały, że przez wiele miesięcy – bo tyle trwają w sądach takie sprawy – kochający rodzice będą widywać dziecko tylko w ramach odwiedzin.

Ale w Polsce, rzecz jasna, możliwa jest i droga trzecia: jakaś rozmowa o modelach płci jednak się rozpocznie, ale w jej wyniku całe społeczeństwo przesunie się jeszcze bardziej na prawo, w stronę tak zwanych tradycyjnych wartości. W stronę Irlandii, w której konstytucji wciąż można przeczytać, że miejscem pracy kobiety jest dom, prowadzenie go i wychowanie dzieci. A to oznacza jeszcze silniejszą pozycję Kościoła, jeszcze mniej edukacji seksualnej w szkołach, być może całkowity zakaz aborcji, a także coraz większą presję na ograniczanie i utrudnianie rozwodów. Oznacza to także odłożenie wprowadzanych właśnie zmian ad acta; małżonkowie będą musieli mocno się nawzajem naobrażać, by przekonać sąd, że naprawdę nie mogą już być razem, a wówczas ich szanse, by mimo rozstania wspólnie i w zgodzie wychowywać dziecko, spadną gdzieś w okolice zera.

Sposób, w jaki jedna z najważniejszych zmian prawnych ostatnich lat weszła do kodeksu – po cichu, tylnymi drzwiami i byle bez drażnienia prawicy – dowodzi, że dziś bliżej nam do katolickiej Irlandii niż do egalitarnej Szwecji. Nawet jeśli w kwestii mody na ojcostwo szybko gonimy tę ostatnią. Dyskusji pewnie nie będzie. A więc – droga druga?

 

Polityka 28.2009 (2713) z dnia 11.07.2009; Raport; s. 32
Oryginalny tytuł tekstu: "Powrót taty"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną