Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Świat

Habemus consulis!

Unijne władze wybrane

Jak na Unię po przejściach, z wyborem „prezydenta” i „ministra spraw zagranicznych” poszło szybciej i sprawniej niż krakali europesymiści

Herman van Rompuy i Catherine Ashton do czwartku wieczorem byli znani tylko ekspertom i fanom polityki europejskiej, no i koleżankom i kolegom z korytarzy brukselskiej euro-kracji. Nie szkodzi. Od dziś zaczną być znani z każdym dniem coraz bardziej i oby od jak najlepszej strony.

Po przewlekłej chorobie traktatowej i w globalnej recesji Unia zdołała stanąć na wysokości zadania. Gdyby dzisiejszy szczyt przeciągał się długimi godzinami, a co dopiero dniami, jak prorokowali niektórzy politycy i komentatorzy, wróciłoby wrażenie, że w Radzie Europejskiej panuje chaos, a konflikty interesów między płotkami, średniakami i grubymi rybami są tak wielkie, że impas trwa, choć ostateczne przyjęcie traktatu lizbońskiego miało go przełamać, stając się potężnym zastrzykiem nowej energii.

I proszę – show nie został ukradziony. Ku zaskoczeniu mediów i eurosceptyków wszelkiej maści, Rada dała radę prawie ekspresowo. Nie dość, że kluczowe posady są obsadzone, to jeszcze jednomyślnie. Oznacza to, że unijna zasada ucierania się konsensu i kompromisu w nieformalnych, ale intensywnych konsultacjach nie jest martwa. A to na niej opiera się polityka i pragmatyka Unii. Ten, kto się nie zorientował albo w to nie wierzy, ten z Unii niewiele zrozumie.

Van Rompuy i baronowa (a socjalistka, tylko w Anglii serwują w polityce takie smakołyki) Ashton są widzialnym dowodem tego sposobu załatwiania trudnych spraw unijnych. Niby wszyscy żyjemy w epoce demokracji telewizyjnej, która oczekuje od liderów politycznych „medialności”, a dopiero potem kwalifikacji i kompetencji przywódczych, a tymczasem szczyt pokazał, że na pierwszym miejscu jego uczestnicy postawili to, co jest celem traktatu lizbońskiego – poprawę sterowności Unii Europejskiej rozrośniętej do 27 państw.

„Prezydent” nie ma brylować w TV, tylko harować przy szczytach, żeby szły tak jak ten dzisiejszy. Ma na to 2,5 roku, a nie tylko sześć miesięcy jak dotychczas państwa sprawujące rotacyjną prezydencję. A może dostać jeszcze drugie tyle na deser, jeśli się spisze. Premier Belgii van Rompuy uchodzi właśnie za kogoś takiego: to fachman od konsensu, co pokazał jako premier rozpadającego się wcześniej państwa nielubiących się z wzajemnością Walonów i Flamandów. Belgia się pewnie nie cieszy, że go straci, ale na pocieszenie zyskuje tytuł do historycznej chwały: wydała pierwszego ,,prezydenta’’ wspólnoty, którą współtworzyła.

Podobnie pani Ashton: też ma wielkie europejskie doświadczenie polityczne i administracyjne i może mniej charyzmy. Jej nominacja ma jednak ważną wymowę w sensie integracji europejskiej. Oto w sercu politycznej Europy znalazło się miejsce dla Brytyjki, przedstawicielki narodu uważanego za najbardziej niechętny tej integracji. Unia zamiast karać brytyjskich eurofobów postanowiła wzmocnić brytyjskie lobby pro-europejskie. To mądre i dalekowzroczne posunięcie, choć po przewidywanej wygranej torysów w przyszłorocznych wyborach powszechnych, między panią wysokim przedstawicielem do spraw zagranicznych a premierem jej kraju może nieraz zaiskrzyć.

W personalnych decyzjach Rady wyraża się dążenie do równowagi: chadecki „prezydent” z niewielkiego kraju, matecznika integracji , lewicowa „minister” z kolosa, którego de Gaulle nie chciał wpuścić do „Europy ojczyzn”, mężczyzna i kobieta. Ale też powiedzmy uczciwie: równowagi tej nie rozciągnięto na razie na „nową” Unię – trzecie nowe ważne stanowisko „lizbońskie”, sekretarza generalnego Rady otrzymał Francuz. Ale czy po niedawnych jazdach choćby z obstrukcyjnymi prezydentami Czech i Polski może to tak bardzo dziwić? Unia nie żąda ślepego posłuszeństwa, ale oczekuje gotowości do współpracy i minimum wzajemnego zaufania.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną