W Afganistanie przed rozpalonym powietrzem słabo chroni nawet klimatyzacja. Przed wszędobylskim pyłem nie chroni nic. W kotlinie Małego Pamiru – wschodniej części Korytarza Wachańskiego – jest jednak inaczej. Pastwiska są zielone, a pobliskie szczyty gór skuwają wieczne śniegi. W tej położonej na ponad 4000 m n.p.m. krainie kirgiskich nomadów ciszę przerywa jedynie sporadyczne zawodzenie wiatru.
Poranek, czyli handel na krańcach świata
Jasność przychodzi nagle, słońce przebija się przez szczeliny w graniach i zalewa blaskiem całe plateau. W osadzie Irghail zaczyna się nowy dzień. Jednak w jurcie jest wciąż ciemno. Mężczyźni wracają z łazienki, którą stanowi pobliski strumień. To sunnici i higiena ma dla nich wielkie znaczenie. Także kobiety dawno już wstały – wydoiły jaki i wstawiły wodę na herbatę. Teraz uwijają się w środku jurty. Na stojących pod ścianami stoliczkach i skrzyniach układają ciężkie toszaki – obszyte jaskrawą tkaniną materace i narzuty spełniające rolę pościeli.
– Wczoraj wieczorem przyjechali kupcy i właśnie rozkładają swoje towary – mówi Nurammad, gdy z rodziną zasiada do śniadania na wyścielających klepisko dywanach. Kobiety trzymają się nieco z boku. Na pstrokatej szmatce pełniącej rolę obrusa leży połamany na kawałki okrągły nan – podpłomyk stanowiący podstawowy składnik diety Kirgizów. Popijają go kilkoma czarkami herbaty z dodatkiem soli i mleka.
Na zewnątrz handel kwitnie w najlepsze. Towary leżą rozłożone na ziemi. Są wśród nich bele materiałów, gotowe ubrania, adidasy i wykonane z syntetycznych włókien uprzęże dla koni. Otwarte cynowe skrzynie kryją cenniejsze dobra – chińskie latarki diodowe, sztućce, podrabiane perfumy, pozłacane zegarki, a nawet interkomy. Dwóch brodatych kupców szeroko uśmiecha się do klientów i w skupieniu wysłuchuje ich pytań i uwag. Towary wędrują z rąk do rąk, są bacznie oglądane i sprawdzane.
– Mój ojciec opowiadał mi – wtrąca w pewnej chwili Nurammad – że kiedyś handlarzy było znacznie więcej. Kursowali pomiędzy Chinami, Afganistanem i Pakistanem. Wozili ze sobą znacznie więcej rzeczy niż teraz. No i częściej przybywali, nie tylko raz do roku. Ale gdy Chińczycy zamknęli granice, handel zamarł. Zostało może z 30 handlarzy.
W Małym Pamirze nie ma sklepów. Jedyne źródło towarów – poza sporadycznymi wyprawami na niziny, podejmowanymi przez Kirgizów – stanowią wędrowni kupcy. Pochodzą zwykle z prowincji Badachszan lub oaz pod Kabulem. Często są to Pasztuni. Raz do roku, wraz z nastaniem wiosny, przybywają w góry i wędrują aż do najdalej wysuniętej na wschód osady – Sajotuk. Po drodze wymieniają towary na kozy i owce, które potem gnają do nizinnych miast i tam sprzedają. Papierowych pieniędzy nie ma tu prawie nikt. W górach jedna owca jest warta ok. 40 dol., w Kabulu zaś trzy razy tyle.
Koło południa handel dobiega końca. Nurammad kupił sobie nowy zegarek i jest wyraźnie zadowolony. Jego stado pomniejszyło się o jedną owcę. Kupcy pakują pozostałe towary i powoli wyruszają w kierunku kolejnej osady. Należność w owcach odbiorą w drodze powrotnej.
Południe, czyli trudne sąsiedztwo
W Małym Pamirze żyje obecnie około tysiąca nomadów. W Dużym Pamirze – drugim wysokogórskim plateau w Afganistanie – kolejnych pięciuset. Kirgizi na stałe przybyli w te strony w latach 20. XX w., uciekając przed represjami ze strony Sowietów, którzy krwawo tłumili toczące się od 1916 r. w rosyjskim Turkiestanie powstanie basmaczich. Do połowy lat 30. na czas długiej i mroźnej zimy (temperatury spadają do –50 stopni, a silne wiatry potrafią utrzymywać się całymi tygodniami) schodzili na górskie pastwiska Tadżyckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, gdzie klimat jest nieco łagodniejszy. Kiedy jednak Sowieci zamknęli granice, nomadzi musieli przystosować się do życia przez cały rok na terenie Afganistanu. W 1949 r. śladem Rosjan poszli chińscy komuniści. Ustał wówczas pochód ujgurskich pielgrzymów zmierzających do Mekki oraz międzynarodowych kupców. Jednocześnie jakakolwiek ucieczka przed zimą stała się zupełnie niemożliwa. Nomadzi ograniczyli się do krótkich wędrówek między letnimi i zimowymi pastwiskami w obrębie plateau.
(Los Kirgizów, którzy pozostali w rodzinnych stronach, opisał Ryszard Kapuściński w swej książce „Kirgiz schodzi z konia” wydanej pod koniec lat 60.: w Kirgistanie nomadzi padali ofiarami rusyfikacji i przymusowego osiedlania. W Małym Pamirze Kirgizi zachowali tradycyjny sposób życia).
Oprócz Iraiboja i Ismaila w jurcie znajduje się jeszcze dwóch innych nomadów. Wracają z odwiedzin w położonej na wschodzie osady Mukora i przynoszą ze sobą złe wieści. – Poprzedniej nocy zaginęło kilkanaście owiec i dwa konie – streszcza rozmowę po wyjeździe gości Iraliboj. Mężczyźni rozmawiali po kirgisku i można było jedynie obserwować mimikę ich napiętych twarzy i gwałtowne gesty. Teraz Iraliboj wraca do języka dari (afgańskiej odmiany perskiego): – To pewnie znów sprawka bandytów z Tadżykistanu. Przychodzą zawsze po zmroku, a przecież nie sposób każdej nocy pilnować zwierząt. Jest nas za mało, a oni są z reguły dobrze uzbrojeni. Tadżyccy żołnierze twierdzą, że nic się nie dzieje, a naszych afgańskich w ogóle tu nie ma.
W Małym Pamirze brakuje nie tylko żołnierzy i sklepów. Nie ma tu żadnych przedstawicieli władzy państwowej. Nie ma szkół ani placówek medycznych. Droga kończy się około stu kilometrów na zachód, w małej wiosce Sarhad-e Broghil. To trzy drogi konno po zdradliwych wąskich ścieżkach, wijących się przez góry wzdłuż przełomu Amu-darii, zwanej na tym początkowym odcinku rzeką Wachan.
Wieczór, czyli dziedzictwo Sojuza
Do swojej jurty zaprasza czterdziestoletni Samad. Schronienie jest małe, a wojłok, z którego zbudowane są ściany, stary i zniszczony. Właściciel nie jest zamożnym człowiekiem. Z tego powodu, mniej więcej od 2002 r., kiedy to zaczęli przybywać do Korytarza Wachańskiego pierwsi zagraniczni turyści, podejmuje się pracy przewodnika.
– Koń dla ciebie to 800 afgani na dzień, a moje towarzystwo to dodatkowe 500 – wyjaśnia Samad i uśmiecha się szeroko. To równowartość 26 dol., prawie tyle, ile zarabia przeciętny Afgańczyk w ciągu miesiąca.
W porównaniu z mieszkańcami innych rejonów Afganistanu Kirgizom żyje się całkiem dobrze. Nikt tu nie głoduje – chleb, ryż i herbata są zawsze pod ręką. Najbogatszym pieniędzy starcza także na luksusy: niektóre jurty wyposażone są w panele baterii słonecznych, telewizory, anteny satelitarne, odtwarzacze DVD. Powód powodzenia jest prosty – Afganistan ma niewiele dobrych pastwisk, a zapotrzebowanie na produkty zwierzęce i mięso ciągle wzrasta.
– Tak, tak, to sowieckie – odpowiada Samad zapytany o pas z pięcioramienną gwiazdą, sierpem i młotem. – Dobrze się tu z nimi żyło. Nikt nie kradł zwierząt, a żołnierze nie robili nam krzywdy. Niczego od nas nie chcieli, a często zdarzało się, że poratowali cukrem, mąką, lekami czy ubraniami. A teraz za to wszystko musimy płacić. W sumie szkoda, że odeszli…
Rosjanie wkroczyli do Korytarza Wachańskiego w maju 1980 r. W Małym Pamirze żyło wtedy około pięćdziesięciu, może stu osób, większość bowiem uciekła do Pakistanu. Powodem była rewolucja kwietniowa 1978 r., która wyniosła do władzy komunistów z Nur Mohammadem Tarakim na czele. Gdy wieść o przewrocie dotarła do Kirgizów, około tysiąca trzystu osób z Małego Pamiru pod wodzą chana Hadżiego Rahmana Kula ruszyło na południe. Mieszkańcy drugiego plateau żyli zbyt daleko od granicy, by mieć szanse na ewakuację.
Uciekinierzy przez cztery lata przebywali w Pakistanie w obozach dla uchodźców i ledwie wiązali koniec z końcem – musieli sprzedać wszystkie zwierzęta, by przeżyć. Los uśmiechnął się do nich w 1982 r., kiedy schronienie zaoferowała im Turcja. Tysiąc czterdziestu nomadów przeniosło się w okolice Jeziora Van. Wielu z nich do dziś żyje w wybudowanej przez turecki rząd wiosce Ulupamir Köyu. Wysyłają stamtąd od czasu do czasu listy do krewnych, którzy zostali w Afganistanie lub powrócili do Małego Pamiru z wygnania w Pakistanie.
Wojska radzieckie od razu po inwazji przystąpiły do budowy bazy wojskowej w Bozai Gumbaz. Powstała w tym samym miejscu, w którym pod koniec XIX w. kozacy pod wodzą pułkownika Janowa rozstawili swój obóz, przyłączając wschodnie krańce Korytarza Wachańskiego do carskiego dominium. Pozostałyby pewnie w rękach Rosjan na zawsze, gdyby nie szybka interwencja rządu brytyjskiego i groźba wojny. Rosjanie wycofali się, a sporne tereny przyłączono w 1896 r. do buforowego Afganistanu. 84 lata później kłopotliwy sąsiad powrócił. Tym razem zamiast z koni i strzelb, korzystał z czołgów i karabinów. Dziś po bazie pozostały jedynie plamy oleju, zwoje drutu kolczastego i rozwiewane przez wiatr resztki dawnych dróg. Rosjanie wyszli z Korytarza Wachańskiego w 1989 r.
– Z tego, czego nie zabrali żołnierze, zrobiliśmy użytek my. Niektórzy z desek pozbijali framugi, drzwi, szafki i skrzynie. Inni z kawałków blachy zrobili piecyki i kominy. O takie jak ten – Samad wskazuje na stojącą w środku jurty kozę. – Tylko ze zbiornikami na paliwo nie ma co zrobić, więc leżą tam, gdzie je porzucono, i rdzewieją.
Przez całą rozmowę Kirgiz pali nietypową fajkę. Kilka razy powtarza, że z powodu braku odpowiednich leków musi korzystać z tarioku. Wnętrze jurty gęstnieje od charakterystycznego, słodkiego dymu. Tak pachnie tylko opium.
Na zewnątrz jest już ciemno, a niebo jest pełne gwiazd.
Noc, czyli bezpieczna oaza
Jedna z jurt w osadzie przeznaczona jest dla wędrowców i kupców. W środku prócz kilku Kirgizów siedzi trzech handlarzy. To znajomi sprzedawców, którzy byli w obozowisku rano.
– Uważaj na niego – mówi w pewnym momencie 30-letni Dżanwali. – To talib. Wskazuje na siedzącego obok przyjaciela.
– A to sam Osama ibn Laden – Gul Omar nie pozostaje dłużny. – Jeśli go oddasz Amerykanom, dadzą ci dwadzieścia milionów. Obaj wybuchają śmiechem.
To Pasztuni z oazy Parwan, leżącej pomiędzy doliną Pandższiru a Kabulem. Ostentacyjnie noszą na głowach pakoli, charakterystyczne naleśnikowate nakrycie głowy, w którym zawsze pokazywał się legendarny dowódca antytalibańskiego Sojuszu Północnego – Ahmad Szach Masud. Dżanwali i Gul Omar nie kryją uznania dla jego zasług. Nie chcą, by ktokolwiek myślał, że sprzyjają antyrządowym rebeliantom. W Korytarzu Wachańskim, który stanowi część zdominowanego przez Tadżyków Badachszanu, przysporzyłoby im to tylko kłopotów. Wszak nie tylko Samad w tej kirgiskiej osadzie głosował na prezydenta Karzaja...
Korytarz Wachański nawet na tle relatywnie bezpiecznej północnej części Afganistanu stanowi wyjątek. Nie istnieje tu nawet minimalne zagrożenie działaniami wojennymi. Nie walczono tu z Sowietami, wojna domowa między mudżahedinami tu nie dotarła, a talibowie pojawiają się jedynie w żartach lub w trzaskach dochodzących z przenośnych odbiorników radiowych. Dzięki temu raczkuje turystyka. To głównie indywidualni podróżnicy i alpiniści, choć od jakiegoś czasu dwa zachodnie biura podróży organizują także wyjazdy grupowe.
Nurammad i Ismail właśnie kończą wieczorną modlitwę i proszą do kolacji. Na ziemi stoi sporych rozmiarów talerz. Znad gotowanego w zwierzęcym tłuszczu ryżu unoszą się kłęby dymu. Żelazna kuchenka promieniuje ciepłym, pomarańczowym światłem.