Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Narkostrefy

W królestwie kokainy

Peru. Policja antynarkotykowa DIRANDRO ze skonfiskowanym białym proszkiem Peru. Policja antynarkotykowa DIRANDRO ze skonfiskowanym białym proszkiem Łukasz Czeszumski / Polityka
Fawele w Rio, kolumbijskie wioski, boliwijska dżungla, pola w Peru – wszędzie tu panuje biała królowa: kokaina. Daje pracę, duże pieniądze i odbiera życie.

Gram kokainy kosztuje u warszawskiego dilera ok. 200 zł. Ten sam gram w hurcie w Ameryce Południowej do stu razy mniej. Kokaina w handlu jest tak droga, bo nie da się jej wyprodukować domowymi sposobami, np. w szklarni (jak marihuanę), w kuchni (jak amfetaminę) ani w wannie (jak kompot ze słomy makowej). Główny jej surowiec to liście koki, które rosną tylko w strefie tropikalnej na wysokościach 1500–2500 m n.p.m. i których potrzeba bardzo dużo (300 kg liści na jeden kilogram produktu finalnego). Kokę produkują niemal wyłącznie trzy kraje andyjskie ze względu na odpowiednie warunki klimatyczno-terenowe i wielowiekową tradycję uprawy: Kolumbia, Peru i Boliwia.

Według specjalistycznej publikacji „The Andean Cocaine Industry”, napisanej przez amerykańskich ekonomistów, udział handlu narkotykami nie przekracza 1–5 proc. PKB Peru, Boliwii i Kolumbii. Jest za to faktem, że „kula zabijająca człowieka w Kolumbii została kupiona za działkę kokainy w którymś mieście w USA” – jak napisała w swojej książce Robin Kirk, wieloletnia dyrektor Human Rights Watch na Kolumbię. Udział w handlu narkotykami to główny dochód południowoamerykańskich organizacji terrorystycznych, jak kolumbijskie FARC i ELN, peruwiański Świetlisty Szlak, brazylijskie komanda, wreszcie najsilniejsze w ostatnich latach grupy meksykańskie. Kokainowy biznes daje roczne obroty rzędu 150 mld dol.

Te pieniądze idą nie tylko na rezydencje i sportowe samochody szefów mafii, ale na broń i amunicję, która trafia w ręce południowoamerykańskich terrorystów. Każdego roku z ich rąk giną tysiące ludzi.

Ośmiornica nie ma głowy, a jedynie tysiące macek. Niekończąca się wojna narkotykowa, toczona od dziesięcioleci przez USA i lokalne rządy, miała tylko jeden duży sukces – doprowadzenie do upadku wielkich karteli z Medellin i Cali. Przestępcy zrozumieli, że ich siła leży w rozdrobnieniu. Wojna z kokainą będzie walką bez końca – ściganiem setek i tysięcy małych organizacji przestępczych. Na miejsce jednych zawsze będą powstawać inne – zyski z kokainy są bajeczne nie tylko dla ludzi z Ameryki Łacińskiej.

Pojedynczy przemytnicy i małe grupy przewożące kilogram kokainy w kapsułkach w żołądku czy kilka kilogramów za podwójnym dnem walizki to tylko czubek góry lodowej. W Ameryce Łacińskiej całe tereny są wyłączone spod władzy państwowej. Dżungle kontrolowane przez rebeliantów i slumsy rządzone przez gangi to miejsca, w których uprawia się kokę i handluje białym proszkiem na masową skalę i w warunkach powszechnej amnestii.

Brazylia: handel w fawelach

W Rio de Janeiro paczuszki kokainy są sprzedawane z przyczepionym kawałkiem papieru. Na tej swoistej metce jest pieczątka kartelu, który wyprodukował narkotyk. Pieczątkę opatrzono takimi informacjami jak cena detaliczna, klasa jakości towaru i przede wszystkim – nazwa kartelu. Zdawałoby się, że brakuje tylko informacji o właściwościach odżywczych i numeru infolinii.

Przybywających do faweli Prazeres wita osobliwy pomnik: przewrócony do góry nogami, podziurawiony kulami i spalony wrak samochodu. To jak punkt graniczny. Tego miejsca nie może przekroczyć żaden policjant – tu zaczyna się terytorium kartelu.

Aby wejść do faweli, trzeba mieć przewodnika. Alexandre Santos jest byłym członkiem Comando Vermelho – największego gangu narkotykowego w Rio. Jego rodzice zginęli od przypadkowych kul podczas walk policji z mafią. Gdy on sam dorósł, handlował narkotykami na ulicach miasta. Wpadł. Pobyt w więzieniu dał mu dwie rzeczy – świadomość, że nie chce więcej tam trafić, oraz fascynację hip-hopem. Po wyjściu na wolność odszedł z gangu i zajął się muzyką. Teraz jest solistą w grupie Stereo Maracana, jeździ w trasy po Europie. W Rio zabiera chętnych do faweli, aby pokazać, jak tam jest naprawdę.

Kartel rządzi w fawelach, a narkotyki to podstawa jego ekonomii. To wiedzą wszyscy – tłumaczy Alexandre. – Ale mało kto w brazylijskim społeczeństwie rozumie, że to nie mieszkańcy faweli są za to odpowiedzialni. W fawelach w samym Rio żyje ponad milion ludzi. Dla nich handel narkotykami to jedyny pewny sposób na zarobek. W dzielnicy jedyne prawo jest takie, jakie ustali kartel. Tu nikt nie ma innego wyboru.

Comando Vermelho jest głównym pracodawcą, sędzią w sąsiedzkich sporach, to kartel karze tu złodziei i awanturników. Przestępcza organizacja zastąpiła państwo. Żołnierze Comando Vermelho stoją w kręgu. Jest noc, godzina wojenna, więc gangsterzy są w pełnym rynsztunku. Obwieszeni karabinami z pasami amunicji, przy pasach pistolety. Ten krąg uzbrojonych mężczyzn przy samym wejściu do dzielnicy to jednocześnie jeden z osławionych punktów handlu narkotykami, o które zawsze toczą się w fawelach wojny.

Punkt jest otwarty przez całą dobę, choć klienci pojawiają się najczęściej w nocy. Z centrum Rio przyjechał taksówką szczupły brązowoskóry mężczyzna. To uliczny diler, sprzedający marihuanę i kokainę w dyskotekach i barach koło Copacabany. Wszyscy dilerzy z miasta zaopatrują się w towar w fawelach. Tutaj są fabryki, więc narkotyk jest najczystszy i najtańszy. Diler nie musi się przedstawiać, tu się nikt nie boi policyjnej prowokacji. Na środek kręgu, gdzie jest mały kamienny stolik, wychodzi sprzedawca i otwiera plecak wypełniony kilogramami narkotyków. Po transakcji mężczyzna wsiada do taksówki i wraca na Copacabanę.

Po drodze może go zatrzymać policja, bo oni zawsze obserwują wyjazd z faweli i dobrze wiedzą, po co ktoś obcy udaje się do Prazeres – komentuje Alexandre. – Jeśli zechcą, zatrzymają taksówkę i przeszukają pasażera. Kwestią będzie suma, której zażądają jako łapówki. Takie targi nie są łatwe. Będą się targować, krzyczeć, grozić i wymachiwać bronią. W końcu się dogadają. Wojny z kartelami to wielka polityka. A poza tym wszystko jest tylko biznesem. Jeśli ktoś nie zapłaci, mogą go zastrzelić, ale aresztować to im się ani nie chce, ani nie opłaca.

Nad zabudowaniami dzielnicy jest łąka, na której pasie się kilka koni. W ziemię wbito tabliczkę: „Nie śmiecić”. Podpisano: „Comando Vermelho”. W okolicy nie leży ani jeden papierek.

 

Kolumbia: wioskowa produkcja

Wioska San Miguel znajduje się w departamencie Putumayo, z którego pochodzi 50 proc. kolumbijskiej kokainy. Osada ta to kilkanaście byle jak skleconych chałup, ustawionych wzdłuż szutrowej drogi. – Tu wszyscy żyją z produkcji proszku – stwierdza z dumnym uśmiechem Juan, miejscowy wieśniak i właściciel dwóch hektarów plantacji koki. – Nie zamieniłbym tej uprawy na nic innego – dodaje po chwili.

Plantacja co kilka miesięcy wydaje plon. Juan zbiera go, zanosi do domu i zaczyna przerób. Jego fabryka mieści się w jednym z pomieszczeń chaty i na pierwszy rzut oka wygląda jak góra rupieci. – Zdarza się, że do wsi przychodzi wojsko i przeszukuje wszystkie domy – opowiada Juan. – Byli w tym pokoju ze sto razy. Pomyśleli to co każdy – że nie ma tu nic ciekawego.

Przyrządy do produkcji to blaszana miska, kanister benzyny, kilka butelek z chemikaliami i precyzyjna waga. Nie trzeba nic więcej, by wyprodukować przez kilka nocy kilogram base, półproduktu kokainy. Ten kilogram Juan pakuje do torby i zanosi do partyzantów z FARC (Fuerzas Armadas Revolutionarias de Colombia, Rewolucyjnych Sił Kolumbii, głównego ugrupowania partyzanckiego w tym kraju). Rebelianci zarabiają na kokainie – jak szacuje kolumbijskie ministerstwo obrony – ok. 180 mln dol. rocznie. W zamian za kilogram base Juan dostaje od nich 1,5 mln pesos (ok. 2 tys. zł). Utrzymuje za to siebie i rodzinę, w tym syna, który studiuje na uniwersytecie w Bogocie.

W San Miguel władza państwowa objawia się tylko w postaci sporadycznych nalotów wojska lub policji. Prawdziwą władzą są partyzanci, którzy w okolicznych dżunglach mają kilka tysięcy swoich ludzi. – Pamiętam jednego mafiosa z Cali, który tu przyjeżdżał co kilka miesięcy wielkim samochodem. Zawsze w dzień, żeby FARC po drodze nie spotkać. Kupował od ręki 5 kg, płacił zawsze gotówką. Taki to ma w mieście willę, samochody i pełne konto. Ale jeśli taki człowiek spotka partyzantów na swojej drodze... – Juan przeciąga palcem po szyi.

Co jakiś czas w okolice San Miguel przylatują samoloty z amerykańskiej firmy Dyncorp, która na mocy kontraktu z rządem kolumbijskim spryskuje nielegalne plantacje koki herbicydami. Wtedy przez kilka miesięcy nie ma plonów. Jak mówi Juan, ryzyko jest wliczone w ten biznes.

Boliwia: fabryki w dżungli

Obecnie jest 3200 ha upraw koki w rejonie Chapare – tłumaczy pułkownik Rosalio Alvarez, głównodowodzący UMOPAR, boliwijskiej policji antynarkotykowej. – Moi ludzie codziennie wykrywają i niszczą kilkanaście wytwórni. Rocznie w nasze ręce wpada około tysiąca kilogramów czystej kokainy.

Godzina 5.30 rano. Jest jeszcze ciemno. Z bazy UMOPAR w Chimore wyruszają oddziały patrolowe – jedne w terenowych furgonetkach, inne w śmigłowcach. Każda grupa obiera za cel inny sektor Chapare.

Denis jest dowódcą 8-osobowej grupy policjantów. Poszedł do narkotykowych, bo nudziły go sprawy dochodzeniowe w zwykłej policji. – Lubię akcję i przygody, i tutaj to znalazłem – opowiada z uśmiechem. Jego ludzie są uzbrojeni po zęby, mają mundury w kamuflażu dżungli, plecaki z racją żywnościową i wodą, bo nie wrócą z dżungli przed nocą.

Klimat Chapare jest idealny do uprawy koki. Miejscowi korzystają z tego od dziesiątek lat. Według UMOPAR, w Chapare może być od 15 do 20 tys. fabryk kokainy ukrytych wśród lasów i bagien. – Te sektory są najgroźniejsze. Nazywamy je czerwonymi strefami – pułkownik Alvarez pokazuje miejsca na mapie sztabowej. – Tam wszystkie wioski stoją za trafikantami. Gdy policja wjeżdża, jest atakowana. Gdy na drodze widzą nasze pojazdy, wystrzeliwują w niebo fajerwerki, co ostrzega fabryki. Bywa, że miejscowi atakują UMOPAR z użyciem dynamitu, maczet, kamieni. Wczoraj zwalili przed nami drzewa na drogę. Dwie godziny zajęło, żeby wydostać samochody.

Grupa Denisa od kilku godzin wędruje po dżungli. Funkcjonariusze opowiadają, że ściganie trafikantów przypomina prawdziwe polowanie, gdzie trzeba się skradać, wytężać słuch, wzrok i wszystkie inne zmysły. Fabrykę kokainy można nawet wywąchać. Zapach chemikaliów jest tak silny, że da się go wyczuć z odległości 500 m.

Czasem działasz przez kilka dni, polujesz i nic. Inne grupy mają sukcesy, ty od długiego czasu nic. To cię rozwściecza. Wstajesz rano i mówisz sobie: dziś ich dopadnę – opowiada Denis z uśmiechem.

Krótkofalówka Denisa skrzeczy meldunkiem od drugiego patrolu. Dwaj policjanci, którzy odłączyli od reszty, znaleźli fabrykę. Proszą o wsparcie. Szlak prowadzi w głąb dżungli. Po kolana w rzadkim błocie, po śliskich kładkach nad strumieniami i bagnami. Na miejscu są dwie fabryki kokainy, ale po przestępcach ani śladu. – Są sprytni – wyjaśnia Denis. – Przy drodze dojścia do fabryki zawsze mają strażnika. To może być na przykład chłop udający, że pracuje przy wycinaniu zarośli. Gdy zobaczy patrol, przez radio ostrzega tych w fabryce. Ale mamy rezultat ich pracy. Z ilości zużytych liści mogę sądzić, że pracowali tu przynajmniej trzy miesiące.

Określenie „fabryka” wydaje się znacznie przesadzone. Prosta konstrukcja z drewna i folii pełna liści koki. Obok beczki i kanistry z chemikaliami. Likwidacja wszystkiego zajmuje UMOPAR godzinę. Maczetą dziurawią basen, łamią jego konstrukcję, zrzucają wszystko na kupę i oblewają chemikaliami. Trzask zapalniczki i fabryka w mgnieniu oka zamienia się w pochodnię. Huczące płomienie obejmują wszystko. Z fabryki zostają zgliszcza.

Peru: płotki na drogach

Huanta, środkowe Peru. Dziedziniec policyjnego komisariatu. Przed chwilą zatrzymano ciężarówkę przemytników zmierzających ze strefy koki nad rzeką Apurimac do stolicy kraju – Limy. Aresztowani to czterej chudzi Indianie. Siedzą ze smętnymi minami pod murem. Z ich pojazdu policjanci wywlekają coraz to nowe paczki narkotyku, poukrywane w najróżniejszych zakamarkach. Towar rzucają bezładnie na środek dziedzińca, gdzie z minuty na minutę rośnie stos worków z białym proszkiem.

Przemytników czekają wyroki do 15 lat i konfiskata pojazdu – informuje policjantka Celia Bustios i dodaje, że narkotyk najprawdopodobniej nie należy do zatrzymanych. Zostali tylko wynajęci do jego przewiezienia. Na pytanie, jakie są szanse schwytania prawdziwych mocodawców przemytu, rozkłada tylko ręce.

Polityka 11.2010 (2747) z dnia 13.03.2010; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Narkostrefy"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną