Od szybkości reakcji będzie zależeć opinia o prezydencie. Miesiąc po Katrinie 57 proc. badanych wyrobiło sobie negatywną opinię o ówczesnym prezydencie George’u Bushu. Miesiąc po wybuchu na platformie BP – 53 proc. Amerykanów negatywnie ocenia Baracka Obamę. Oczywiście złość poszkodowanych zwraca się głównie przeciw koncernowi naftowemu; już wszczęto przeciw niemu postępowanie karne, a Amerykanie prawdopodobnie doprowadzą do jego bankructwa nie finansowego, lecz moralnego. Ale w końcu to nie biznesmani, lecz politycy poniosą odpowiedzialność.
Przywódca musi zdawać egzamin z zarządzania kryzysowego. Obama jest pod obstrzałem republikańskiej opozycji: atakuje go zwłaszcza głośny spin doktor Busha – Karl Rove zarzucając, że pozostawił koncernowi BP zadanie zatkania wycieku ropy. Mniejsza o to, że hasłem republikanów jest ograniczenie roli rządu... W polityce emocje liczą się bardziej od faktów. I każdy, kto zna Amerykę, rozróżnia głosy: niechętny prezydentowi komentator „Washington Post” przyznaje, że Obama wizytujący skażone wybrzeża Luizjany wyglądał bardzo kompetentnie, ale – uwaga – był „płaski i technokratyczny”. Zarzuca mu więc „błąd Cimoszewicza” reagującego po powodzi. Demonstrował rację i rozsądek, ale okazał brak wrażliwości. Gwałtownie się z tym nie zgadza Robert Gibbs, doradca Obamy. Gdyby głośne okrzyki i łzy miały poprawić stan rzeczy, to szlochalibyśmy już pierwszej nocy – tak broni prezydenta. Zarządzanie kryzysowe polega więc na rozumieniu emocji. W kryzysie wygrywa ten, kto się lepiej dopasuje do nastrojów. Lekcja ważna również dla nas.