Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Świat

Dojcze vita

REPORTAŻ: Życie w Ligurii

W liguryjskich miasteczkach życie toczy się między wójtem, plebanem i nowym sąsiadem – Niemcem. W liguryjskich miasteczkach życie toczy się między wójtem, plebanem i nowym sąsiadem – Niemcem. Grzegorz Kapla / Polityka
Kiedy mgła wypełni nadmorskie doliny, wystają z nich tylko wieże obronne i krzyże na szczytach barokowych świątyń. W liguryjskich miasteczkach życie toczy się między wójtem, plebanem i nowym sąsiadem – Niemcem.

Liguria to awangarda Włoch – Federico podnosi do ust szklankę piwa – tu zaczynał Garibaldi. Jeśli coś ważnego ma się wydarzyć, zaczyna się tutaj. – Dotąd, na przykład, nikt nigdy nie musiał tu mówić po niemiecku. Ale odkąd nastała Unia Europejska, wszystko jest inaczej.

Co drugą niedzielę Federico rozstawia swoje kramy ze starociami na głównym placu Dolcedo, tuż pod balkonem gabinetu przewodniczącego rady gminy. Z balkonu powiewa trójkolorowy sztandar.

Obok Federico kramy rozstawiają Niemki. A miejscowi nie wiedzą, czy są jeszcze obce, czy może już tutejsze?

Federico czasami udaje się sprzedać kilka książek i przedwojennych zabawek. Niemkom ze straganu naprzeciwko idzie lepiej. Brakuje biblioteki, więc jeśli niemieckojęzyczni obywatele Dolcedo i okolic chcą poczytać we własnym języku, muszą kupować książki na targowisku.

Jest nas tu już dość wielu, żeby się skrzyknąć, zorganizować i wystartować w wyborach do samorządu – śmieje się Johann, który do sklepiku w miasteczku zajeżdża na stylowym białym skuterku marki Vespa. – Kiedyś w „Bildzie” napisano nawet, że zmienimy nazwę miasta na Deutschedo. Dojczedo, Dolczedo, taka gra słów, rozumiesz?

Wieża Paponów

Ja bym tego nie demonizował – uspokaja Pier Giorgio Gandolfo, il sindicato, czyli przewodniczący rady gminy. – Są obywatelami Unii Europejskiej i jeśli mają zameldowanie w naszej gminie, mogą brać udział w wyborach Consilio (rady). Na początku, kiedy rodziny z Niemiec czy Skandynawii zaczęły tu przyjeżdżać i kupować ziemię i stare kamienne domy, był pewien rodzaj niepokoju, ale układa nam się dobrze, można powiedzieć po sąsiedzku.

Po dobrosąsiedzku – dodaje Ticiana, która w urzędzie miasta pełni funkcję sekretarki, księgowej, tłumacza i specjalisty od PR. I dorzuca uśmiech. W całym urzędzie pracują tylko cztery osoby.

Liguryjskie doliny nigdy nie były łatwo dostępne. Strome zalesione stoki, pomarszczone i porozrywane głębokimi wąwozami, skutecznie broniły wstępu na poletka tutejszych górali. Zanim zaraza przed stu laty pokonała lawendę, całe góry były niebiesko-fioletowe. Dziś pozostały na stokach kamienne chatki i tarasy, które las pożera rok po roku. Domy z kamienia tulą się jeden do drugiego tak ciasno, jakby miało im być od tego trochę cieplej. Na uliczki zostaje niewiele miejsca. Rzadko która jest szersza niż półtora metra.

Od miasta do miasta, nagimi grzbietami gór ciągną się rzymskie drogi – mulatiery. Kiedyś chodziły tędy muły, dziś jeżdżą Pandy. Fiat wymyślił to auto specjalnie dla liguryjskich myśliwych: półtora metra szerokości i dość miejsca na dwóch facetów, dwie flinty i jednego upolowanego dzika. Drogi schodzą aż do nadbrzeżnej Via Aurelia, ciągnącej się z Nicei do Wiecznego Miasta. Setki lat saraceńscy piraci łupili wybrzeże, ale wstępu w góry broniły wieże budowane tak, żeby światło zapalone na wierzchołku jednej widać było z kolejnej. Zanim łupieżcy zdołali wedrzeć się na górę, miejscowi znikali w lasach.

I tak było w czasie ostatniej wojny. My nie byliśmy faszystami, byliśmy partyzantami – miejscowi rolnicy są dumni ze swoich ojców. – Nie chcieli iść do armii Hitlera, więc uciekali do lasu, do oddziałów. Bronili się krwawo, bo przecież caccia (polowanie) to nasza narodowa tradycja. Tu potrafisz celnie strzelać, jeszcze zanim dobrze nauczysz się chodzić.

Wieczorami cacciatores chadzają do tabbachini, ni to kawiarni, ni to piwiarni, miejsca spotkań dla tych, co grywają w karty na cukierki i opowiadają sobie o przygodach podczas polowania.

W Dolcedo usłyszysz niemiecki, ale w Torre Paponi – nigdy. Wieś zawdzięcza swoją nazwę wieży, którą wzniosła rodzina Paponich, żeby wypatrywać, jak wróg ciągnie doliną. Widzieli też ciężarówki SS, jak jadą w górę wąską serpentyną od San Lorenzo Al Mare. Ale nie zrozumieli, co się święci. – Spalili nam kobiety i dzieci w kościele razem z proboszczem i wikariuszem, więc Tadeschi (Niemcy) raczej nie mają co szukać u nas ziemi – wzruszają ramionami papończycy. – Mogą jechać do Dolcedo albo do Pietrabruny.

W górach pozostały po partyzantach kamienne obeliski. Stoją w miejscach wojennych drewnianych krzyży. Jest też Casa del Partigiani – przy dróżce od przełęczy Świętej Brygidy do zamykającego dolinę wyniosłego szczytu Monte Folia.

Niemcy w Ligurii musieli sobie poradzić z ludzką pamięcią.

Byliśmy pełni obaw, pierwsi chętni do kupna pojawili się z końcem lat 60., kiedy pamięć o wojnie była wciąż żywa – wspomina Pier Giorgio Gandolfo. – Ale był to czas, kiedy nasze miasta pustoszały, bo młodzi wyjeżdżali szukać pracy w Turynie i Mediolanie. Domy popadały w ruinę. Przybysze przywieźli pieniądze na zakup domów i technologię ich remontów. Ale przywieźli coś jeszcze – dowód, że ktoś ze świata chce tu zamieszkać, że podoba mu się nasz styl życia, że mamy z czego być dumni. To nas nauczyło tolerancji.

Protestanccy turyści ze Skandynawii ustawiają się do komunii w katolickim kościele. – Jesteśmy przecież w Italii, tu są inne zwyczaje – wyjaśniają bez żenady.

 

 

Całun św. Prospera

Na krętych uliczkach, spętanych sznurami bielizny, życie toczy się wedle pór roku i kościelnych świąt. Jest zbyt wąsko, żeby wjechał tu samochód. I tak stromo, że nikt nie kupuje mebli w IKEA. Lepiej przynieść deski i zrobić sobie szafę, niż taszczyć ją w labiryncie schodów i nagłych uskoków. (A w którąkolwiek pójdziesz stronę, zawsze trafisz na plac przed kościołem). W drzwiach domów nie ma progów, tej granicy pomiędzy przestrzenią prywatną i publiczną, więc nikogo nie dziwi, że życie toczy się na ulicy. To zupełna odwrotność uporządkowanej, laickiej struktury niemieckich miast, rozpiętych pomiędzy urzędem, sądem i dowództwem garnizonu.

Może dlatego tak się nam tu podoba – Uschi i Norbert kupili dom w Pietrabrunie (kwadrans autem od Torre Paponi) 15 lat temu. Tuż po tym, jak się poznali gdzieś w Iranie. On był przewodnikiem po Azji. Ona pojechała na wycieczkę i zamiast przygody na miesiąc znalazła męża.

Podoba nam się to miejsce, bo jest trochę poza światem i poza czasem – tłumaczy Uschi. – Po zakupy nie idzie się do supermarketu, tylko do piekarni Emilia, który piecze tyle bułek, ile potrzeba. A na wino nie idzie do klubu, tylko do tabbachini Chrystiany.

Oczywiście w kościele każdy też ma swoje miejsce. Nie jest podpisane, ale uświęcone tradycją. Kiedyś jedna z byłych narzeczonych Meucchia (zdrobnienie od Bartolomeo) usiadła na miejscu jego matki i msza nie mogła się rozpocząć. Nikt dziewczynie nie wyjaśnił, o co chodzi, wszyscy tylko znacząco patrzyli jej w oczy. Bartolomeo, choć bogaty i przystojny, do dziś się nie ożenił, a przyjezdni wybierają w kościele miejsca stojące. Ot tak, na wszelki wypadek.

Przed 20 laty Liguria ożywała tylko dwa razy do roku: w okresach polowań i zbioru oliwek. Z miast przyjeżdżały dzieci, kuzynowie i dalecy krewni, żeby pomóc przy zbiorach. Prawdziwy świat był nad morzem – w San Remo czy Imperii.

Maria Corradi nigdy nie była nawet w Imperii. Cały jej kontakt ze światem to mąż, piekarz z Lombardii. Przywędrował tu przez góry, bo Lombardia z wojny wyszła jeszcze biedniejsza niż Liguria. – Dzieci musiałam wychować sama, mój mąż zginął w wypadku, kiedy Giovana miała 5 lat, a Giuseppe 9, traktor się zsunął po zboczu góry, mąż nie miał szans – pani Corradi dziś ma ponad 80 lat, ale wciąż nie wierzy, że udało jej się wychować i wykształcić dzieci. – Giovana jest dyrektorką poczty. Mamy jeszcze swoją kampanię, wyciskamy oliwę tradycyjną metodą frantoi, przez kamienne kręgi.

Na szczęście ominęły nas trzęsienia ziemi – podkreśla Maria i obejmuje księdza Tomasza Jachymczyka, jakby miał coś wspólnego z tym omijaniem.

Ksiądz Tomasz czy raczej – jak go tu nazywają – don Tomasso, choć emigrant, jest tutaj bardziej swoim niż obcym. Po części dlatego, że pośród meandrów włoskiej obyczajowości porusza się z pełną swobodą. Nigdy nie zapomina, komu pierwszemu uścisnąć rękę, a komu nie można odmówić limoncello. – A po trosze dzięki temu, że papież był Polakiem – dodaje trochę żartem. Przecież nowy papież jest Niemcem.

Kiedy trafiło się wolne miejsce w liguryjskiej parafii, Tomasz się nie wahał. W Polsce proboszczem zostaje się po kilkunastu latach wikariatu. – Tu jest inaczej, mamy mnóstwo pustych kościołów, bo w każdej wiosce przynajmniej dwa, a parafia obejmuje całą dolinę.

A na to wszystko trzech księży. Tomasz pracuje razem z księdzem Francesco Ramellą. Co roku wybierają, kto pójdzie do Świętego Rocha odprawić mszę dla właścicieli psów. – Bo to kawał drogi pod górę, samochodem nie zawsze da radę dojechać, no i psy siedzą dookoła ołtarza – śmieje się ks. Tomasz. – Ale powiem wam, że spokojne są. Nawet na siebie nie szczerzą zębów.

Niemcy traktują nabożeństwo dla psów jako sensację. Dzięki ich naciskom pojawiły się w Dolcedo znaki zakazu wyprowadzania psów na miejski trawnik. – Cóż – rozkłada ręce ksiądz Ramella – to protestanci, ale przychodzą do nas na nabożeństwa, bo nie mają swojej wspólnoty, więc my im czytamy Ewangelię po niemiecku. Dla wielu, zwłaszcza przybyszów z byłego NRD, kompletnych ateistów, religia jest nowym światem. Odkrywają go dopiero tutaj. Chodzimy do nich nawet po kolędzie, choć przecież protestanci nie uznają wody święconej.

W okresie świąt na mszę do Dolcedo zjeżdżają emigranci z całej doliny. Chcą zobaczyć Prospera – świętego, którego ciało nie ulega rozkładowi. W XVII w. sprowadzono je z watykańskich katakumb, żeby przyniosło szczęście i powodzenie w interesach miejscowym adwokatom i kupcom.

To przez jego wstawiennictwo w Ligurii biorą początek wszystkie ważne zmiany we włoskim społeczeństwie – żartuje ksiądz Tomasz.

A może wcale nie żartuje.

Prospero mieszka w przeszklonym ołtarzu za szybą. Niemieccy parafianie robią mu zdjęcia z fleszem. A on nic. Ani drgnie. Ani myśli ulegać rozkładowi.

Zakaz gry w piłkę

Początki naszego życia z Niemcami nie były łatwe, bo się musieliśmy poznać, wszystko stało się proste, odkąd przyjechali Tunezyjczycy – zauważa Massimo. – Od tego czasu Niemcy są bardziej swoi.

Przybysze z północnej Afryki zaczęli się osiedlać w dolinach Ligurii przed 10 laty. – Ale jakoś się z nami nie integrują, nie wychodzą z domów, do kościoła nie chodzą, wina nie piją, zakupy robią w supermarkecie – rozkładają ręce miejscowi myśliwi. – No i w dodatku nie wiadomo, z czego się utrzymują.

Może za 20 lat to się zmieni. Na razie w Dolcedo zaczynają dojrzewać niemieckie obyczaje. Po znakach zakazu wyprowadzania psów, w podcieniach ratusza pojawił się ogromny napis o zakazie gry w piłkę nożną. Oczywiście po włosku. Przecież każdy Niemiec od dziecka wie, że nie wolno grać w piłkę na głównym placu miasta.

Polityka 29.2010 (2765) z dnia 17.07.2010; Na własne oczy; s. 100
Oryginalny tytuł tekstu: "Dojcze vita"
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Przelewy już zatrzymane, prokuratorzy są na tropie. Jak odzyskać pieniądze wyprowadzone przez prawicę?

Maszyna ruszyła. Każdy dzień przynosi nowe doniesienia o skali nieprawidłowości w Funduszu Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, ale właśnie ruszyły realne rozliczenia, w finale pozwalające odebrać nienależnie pobrane publiczne pieniądze. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar powołał zespół prokuratorów do zbadania wydatków Funduszu Sprawiedliwości.

Violetta Krasnowska
06.02.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną